Cytaty, fotografie oraz relacje są fragmentem materiałów dostępnych w Archiwum Społecznym Sulejówka. Więcej fotografii znajduje się z kolei w Miejskiej Bibliotece Publicznej im. profesora Zbigniewa Wójcika w Sulejówku. Czekamy także na Twoją historię!
Dom rodzinny Barbary Borodzik
ul. A. Grottgera 44
„W Sulejówku zamieszkałam jak byłam jeszcze bardzo małą dziewczynką. Mama była z Podlasia, a ojciec urodził się w Równym. Mama źle znosiła duże miasto. Była takim swobodnym człowiekiem. Lubiła wolność i przestrzeń. Robiła wszystko, żeby przenieść się poza Warszawę. Ojciec, który był związany pracą z Warszawą, wolał mieszkać w Warszawie. Wreszcie zdecydował, że tak blisko można zacząć budować domek. Kupili plac i zaczęli się budować. Od 1937 roku już mieszkaliśmy w Sulejówku”.
Barbara Borodzik
„W Warszawie jak wychodziłam na spacer – to z babcią za rękę. Nie mogłam pobiegać sobie swobodnie. Natomiast tam wychodziłam, biegałam po okolicy i chodziłam, gdzie chciałam. Mama zorientowała się, że mam dobrą orientację i zawsze wracam. W związku z tym nie było problemów”.
Barbara Borodzik
„Nie było wiele domów na tej ulicy, gdzie mieszkałam. Moi przyjaciele byli synami oficera wojskowego – pana kapitana, a ojciec był jako młody człowiek, ochotnikiem w brygadzie ułanów Piłsudskiego. W związku z tym Piłsudski był ciągle wspominany w naszym domu. Ciągle się tam chodziło. Patrzyło, co tam się dzieje”.
Barbara Borodzik
„Cofali się. Właściwie z Pragi wszyscy uciekali. Tą szosą rembertowską masę ludzi szło. Cywile, ale również wojsko skoszarowane w Wesołej gdzieś wyjeżdżało. Gdzie oni ich wyprowadzali – to nie wiem. Zaopatrywali się na drogę w żywność u nas w domu. Moja mama i jeszcze sąsiadki gotowały im kluski, bo przynieśli gdzieś tam kury zdobyte i był gotowany rosół na tym mięsie kurzym. Jeszcze te kury były niedogotowane i mama krzyczała: „Kury są za twarde! Co Wy robicie?”, a oni już z tego kotła w torby i w czapki makaron brali na drogę z tych garnków”.
Barbara Borodzik
„Szkołę powinnam zacząć w 1939 r. pierwszego września. Byłam już zapisana do szkoły podstawowej, której kierownikiem był profesor Kulka, ale niestety wybuchła wojna. W związku z tym szkoła się nie rozpoczęła. Zaczęła się dopiero w 1940 r. To był luty albo marzec. Nie pamiętam dokładnie teraz w tej chwili. Ponieważ byłam zaprzyjaźniona z dwójką kolegów o rok ode mnie starszych to powiedziałam, że powinnam chodzić razem z nimi do jednej klasy. Jak oni odrabiali lekcje to ja również z nimi odrabiałam. W związku z tym pan kierownik zgodził się na to i swoją edukację zaczęłam od klasy drugiej w szkole podstawowej w Sulejówku”.
Barbara Borodzik
„Ta szkoła była w jakimś prywatnym domu. Pierwsza, druga i trzecia klasa, bo szkoły jeszcze nie bardzo można było otworzyć. Nauczyciele szybko się zorganizowali w Sulejówku. Pozbierali dzieciaki i zaczęli od razu uczyć. Szczególnie te małe dzieci. Pani Mikołajczyk tam była. […] Niemieckiego mnie nie uczyli. Uczyli mnie czytać i pisać po polsku”.
Barbara Borodzik
„Przyjeżdżali z AK na ćwiczenia. I nie wiem, czy ktoś doniósł, czy się zorientowali w każdym razie ukraińska brygada pilnowała tych terenów, żeby tam nikt nie przyjeżdżał. Kiedyś latem bawiłam się w ogrodzie. Okna były pootwierane. W pewnym momencie [Ukrainiec] przeskoczył płot na koniu i wpadł do ogrodu. Podjechał z drugiej strony ogrodu tak, jak się wchodziło do mieszkania i przez werandę zaczął krzyczeć, że gdzieś uciekli powstańcy, czy jak on ich tam nazwał. Ja nie wiedziałam w ogóle co się dzieje. Mama powiedziała, że tu nikogo nie ma. Ten koń był taki spieniony i wściekły”.
Barbara Borodzik
„Rosjanie wyrzucili nas z tego naszego domu. Przyjechali i powiedzieli, że będzie atak. To było zaraz po śmierci Moraczewskiego – chyba tydzień. Zaczęli od ulicy Grottgera wysiedlać ludzi. Dali nam dwie godziny czasu, żeby zabrać najbardziej potrzebne rzeczy. A gdzie iść? „Gdzie chcecie. Idźcie, gdzieś w tamtą stronę. Tu będą walki.” Wtedy sąsiedzi zorganizowali się i wypożyczyli od kogoś, czy ktoś przyjechał z wozem – taką furmanką. Na nią wkładaliśmy co się dało. Przede wszystkim pościel, bo to już było popołudnie jak opuszczaliśmy dom. Pojechaliśmy za Miłosnę. Jak to się nazywało – nie wiem. Tam był taki duży las i leśniczówka. Na wozie było parę rodzin z tej ulicy Grottgera. Mieszkańcy z czerech domów.
Tam leśniczym był pan Dobek i pani Dobkowa – starsze małżeństwo. Mama była z czterema prawie dorosłymi już dziewczynami i ja piąta – taka mała”.
Barbara Borodzik
„Potem u nas w domu zamieszkało wojsko rosyjskie. Pan pułkownik też zamieszkał w tym domu, w tym samym pokoju, [co niemiecki kapitan]. Na stole była gazeta. Jak mama ściągnęła tę gazetę i położyła mu serwetkę to on pytał: „Szto eto takoje?” A ordynans mówił „Chadzajka on i tak nie ponimajet”. Takie były rozmowy. Taka różnica była. Kapitan [niemiecki] i pułkownik [rosyjski], a różnica w klasie straszna”.
Barbara Borodzik
„Mama musiała jakoś dom i nas utrzymać w ryzach. Mogły być pocerowane bluzki, ale zawsze musiały być czyste. W związku z tym kiedyś tam pranie robiła. Stała balia i przy niej była wyżymaczka. Taka ta normalna kręcona, jak to były te wyżymaczki. Pan pułkownik przyszedł już wieczorem, kiedy mama stała i pranie kończyła. Zatrzymał się i przyglądał się tej wyżymaczce. „A to co?” „Pan pułkownik nie wie? No wyżymaczka do prania” „No ale jak?” No to mama wzięła ten kawałek, który prała, i przepuściła. On tak stoi, stoi i mówi: „A to maszyna…” A moja mama, która szybciej mówiła niż pomyślała od razu mu odpaliła: „A to co u Was takich nie ma?” Pan pułkownik od razu zaskoczył: „O nie, u nas też jest. Tylko piękniejsza!” „Tak, tak. U was banany na sosnach rosną.” Słyszał to ordynans, który był takim trochę Polakiem, bo dobrze po polsku mówił. Jak pułkownik poszedł sobie do pokoju, przyszedł do mamy i powiedział, żeby tak nie mówić, bo pułkownik jeszcze na białe niedźwiedzie wywiezie”.
Barbara Borodzik
„Już jak się wojna skończyła to pierwsza rzecz u mnie w domu to była mobilizacja mojej mamy i sióstr, aby ojca odszukać. Ojciec całą okupację był zaangażowany w AK. Powstanie spędził w Warszawie. Nie mieliśmy żadnej informacji, co się z nim dzieje. Czy przeżył, czy nie przeżył? Jak już można było od stycznia do Warszawy wejść, to było poszukiwanie ojca i rodziny, bo dwie siostry mamy były w Warszawie z dziećmi. Ojciec po powstaniu został wywieziony do Niemiec. Został w strefie angielskiej. Dosyć późno wrócił do Warszawy. W 1946 roku”.
Barbara Borodzik
„Miałam dwie siostry – o 10 lat starsze. Także to była duża różnica wieku. Jedna chodziła do szkoły z Bojarską i ciągle były problemy z wypożyczaniem książek. Często nie miały potrzebnych książek. Zawsze było: „A tej książki nie możemy przeczytać. Skąd weźmiemy tę książkę?” „Idźcie do Pani Moraczewskiej”. Państwo Moraczewscy mieli bardzo dużą bibliotekę i rzeczywiście wielokrotnie, zarówno mojej siostrze jak i tej jej przyjaciółce Bojarskiej wypożyczali książki, jeśli były w bibliotece. Stąd się u mnie w domu przewijało nazwisko Moraczewskich. Chociaż nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę kto to jest, to nazwisko utkwiło mi w pamięci od bardzo młodych lat”.
Barbara Borodzik
„Jako prezent ślubny dostaliśmy od Pani Moraczewskiej taką piękną wazę kryształową do ponczu z dwunastoma kubeczkami, filiżankami. No niestety marnie się skończyło, bo wszystko się zbiło, ale bardzo lubiłam tę wazę”.
Barbara Borodzik