Cytaty, fotografie oraz relacje są fragmentem materiałów dostępnych w Archiwum Społecznym Sulejówka. Z pełnymi nagraniami można zapoznać się w Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Więcej fotografii znajduje się z kolei w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sulejówku. Czekamy także na Twoją historię!
Dom rodzinny Barbary Borodzik
ul. A. Grottgera 44

Komunia 1942 r.

Klasa VI

Klasa II
„W Sulejówku zamieszkałam jak byłam jeszcze bardzo małą dziewczynką. Mama była z Podlasia, a ojciec urodził się w Równym. Mama źle znosiła duże miasto. Była takim swobodnym człowiekiem. Lubiła wolność i przestrzeń. Robiła wszystko, żeby przenieść się poza Warszawę. Ojciec, który był związany pracą z Warszawą, wolał mieszkać w Warszawie. Wreszcie zdecydował, że tak blisko można zacząć budować domek. Kupili plac i zaczęli się budować. Od 1937 roku już mieszkaliśmy w Sulejówku”.
Barbara Borodzik
„W Warszawie jak wychodziłam na spacer – to z babcią za rękę. Nie mogłam pobiegać sobie swobodnie. Natomiast tam wychodziłam, biegałam po okolicy i chodziłam, gdzie chciałam. Mama zorientowała się, że mam dobrą orientację i zawsze wracam. W związku z tym nie było problemów”.
Barbara Borodzik
„Nie było wiele domów na tej ulicy, gdzie mieszkałam. Moi przyjaciele byli synami oficera wojskowego – pana kapitana, a ojciec był jako młody człowiek, ochotnikiem w brygadzie ułanów Piłsudskiego. W związku z tym Piłsudski był ciągle wspominany w naszym domu. Ciągle się tam chodziło. Patrzyło, co tam się dzieje”.
Barbara Borodzik
„Cofali się. Właściwie z Pragi wszyscy uciekali. Tą szosą rembertowską masę ludzi szło. Cywile, ale również wojsko skoszarowane w Wesołej gdzieś wyjeżdżało. Gdzie oni ich wyprowadzali – to nie wiem. Zaopatrywali się na drogę w żywność u nas w domu. Moja mama i jeszcze sąsiadki gotowały im kluski, bo przynieśli gdzieś tam kury zdobyte i był gotowany rosół na tym mięsie kurzym. Jeszcze te kury były niedogotowane i mama krzyczała: „Kury są za twarde! Co Wy robicie?”, a oni już z tego kotła w torby i w czapki makaron brali na drogę z tych garnków”.
Barbara Borodzik
„Szkołę powinnam zacząć w 1939 r. pierwszego września. Byłam już zapisana do szkoły podstawowej, której kierownikiem był profesor Kulka, ale niestety wybuchła wojna. W związku z tym szkoła się nie rozpoczęła. Zaczęła się dopiero w 1940 r. To był luty albo marzec. Nie pamiętam dokładnie teraz w tej chwili. Ponieważ byłam zaprzyjaźniona z dwójką kolegów o rok ode mnie starszych to powiedziałam, że powinnam chodzić razem z nimi do jednej klasy. Jak oni odrabiali lekcje to ja również z nimi odrabiałam. W związku z tym pan kierownik zgodził się na to i swoją edukację zaczęłam od klasy drugiej w szkole podstawowej w Sulejówku”.
Barbara Borodzik
„Ta szkoła była w jakimś prywatnym domu. Pierwsza, druga i trzecia klasa, bo szkoły jeszcze nie bardzo można było otworzyć. Nauczyciele szybko się zorganizowali w Sulejówku. Pozbierali dzieciaki i zaczęli od razu uczyć. Szczególnie te małe dzieci. Pani Mikołajczyk tam była. […] Niemieckiego mnie nie uczyli. Uczyli mnie czytać i pisać po polsku”.
Barbara Borodzik
„Przyjeżdżali z AK na ćwiczenia. I nie wiem, czy ktoś doniósł, czy się zorientowali w każdym razie ukraińska brygada pilnowała tych terenów, żeby tam nikt nie przyjeżdżał. Kiedyś latem bawiłam się w ogrodzie. Okna były pootwierane. W pewnym momencie [Ukrainiec] przeskoczył płot na koniu i wpadł do ogrodu. Podjechał z drugiej strony ogrodu tak, jak się wchodziło do mieszkania i przez werandę zaczął krzyczeć, że gdzieś uciekli powstańcy, czy jak on ich tam nazwał. Ja nie wiedziałam w ogóle co się dzieje. Mama powiedziała, że tu nikogo nie ma. Ten koń był taki spieniony i wściekły”.
Barbara Borodzik
„Rosjanie wyrzucili nas z tego naszego domu. Przyjechali i powiedzieli, że będzie atak. To było zaraz po śmierci Moraczewskiego – chyba tydzień. Zaczęli od ulicy Grottgera wysiedlać ludzi. Dali nam dwie godziny czasu, żeby zabrać najbardziej potrzebne rzeczy. A gdzie iść? „Gdzie chcecie. Idźcie, gdzieś w tamtą stronę. Tu będą walki.” Wtedy sąsiedzi zorganizowali się i wypożyczyli od kogoś, czy ktoś przyjechał z wozem – taką furmanką. Na nią wkładaliśmy co się dało. Przede wszystkim pościel, bo to już było popołudnie jak opuszczaliśmy dom. Pojechaliśmy za Miłosnę. Jak to się nazywało – nie wiem. Tam był taki duży las i leśniczówka. Na wozie było parę rodzin z tej ulicy Grottgera. Mieszkańcy z czerech domów.
Tam leśniczym był pan Dobek i pani Dobkowa – starsze małżeństwo. Mama była z czterema prawie dorosłymi już dziewczynami i ja piąta – taka mała”.
Barbara Borodzik
„Potem u nas w domu zamieszkało wojsko rosyjskie. Pan pułkownik też zamieszkał w tym domu, w tym samym pokoju, [co niemiecki kapitan]. Na stole była gazeta. Jak mama ściągnęła tę gazetę i położyła mu serwetkę to on pytał: „Szto eto takoje?” A ordynans mówił „Chadzajka on i tak nie ponimajet”. Takie były rozmowy. Taka różnica była. Kapitan [niemiecki] i pułkownik [rosyjski], a różnica w klasie straszna”.
Barbara Borodzik
„Mama musiała jakoś dom i nas utrzymać w ryzach. Mogły być pocerowane bluzki, ale zawsze musiały być czyste. W związku z tym kiedyś tam pranie robiła. Stała balia i przy niej była wyżymaczka. Taka ta normalna kręcona, jak to były te wyżymaczki. Pan pułkownik przyszedł już wieczorem, kiedy mama stała i pranie kończyła. Zatrzymał się i przyglądał się tej wyżymaczce. „A to co?” „Pan pułkownik nie wie? No wyżymaczka do prania” „No ale jak?” No to mama wzięła ten kawałek, który prała, i przepuściła. On tak stoi, stoi i mówi: „A to maszyna…” A moja mama, która szybciej mówiła niż pomyślała od razu mu odpaliła: „A to co u Was takich nie ma?” Pan pułkownik od razu zaskoczył: „O nie, u nas też jest. Tylko piękniejsza!” „Tak, tak. U was banany na sosnach rosną.” Słyszał to ordynans, który był takim trochę Polakiem, bo dobrze po polsku mówił. Jak pułkownik poszedł sobie do pokoju, przyszedł do mamy i powiedział, żeby tak nie mówić, bo pułkownik jeszcze na białe niedźwiedzie wywiezie”.
Barbara Borodzik
„Już jak się wojna skończyła to pierwsza rzecz u mnie w domu to była mobilizacja mojej mamy i sióstr, aby ojca odszukać. Ojciec całą okupację był zaangażowany w AK. Powstanie spędził w Warszawie. Nie mieliśmy żadnej informacji, co się z nim dzieje. Czy przeżył, czy nie przeżył? Jak już można było od stycznia do Warszawy wejść, to było poszukiwanie ojca i rodziny, bo dwie siostry mamy były w Warszawie z dziećmi. Ojciec po powstaniu został wywieziony do Niemiec. Został w strefie angielskiej. Dosyć późno wrócił do Warszawy. W 1946 roku”.
Barbara Borodzik
„Miałam dwie siostry – o 10 lat starsze. Także to była duża różnica wieku. Jedna chodziła do szkoły z Bojarską i ciągle były problemy z wypożyczaniem książek. Często nie miały potrzebnych książek. Zawsze było: „A tej książki nie możemy przeczytać. Skąd weźmiemy tę książkę?” „Idźcie do Pani Moraczewskiej”. Państwo Moraczewscy mieli bardzo dużą bibliotekę i rzeczywiście wielokrotnie, zarówno mojej siostrze jak i tej jej przyjaciółce Bojarskiej wypożyczali książki, jeśli były w bibliotece. Stąd się u mnie w domu przewijało nazwisko Moraczewskich. Chociaż nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę kto to jest, to nazwisko utkwiło mi w pamięci od bardzo młodych lat”.
Barbara Borodzik
„Jako prezent ślubny dostaliśmy od Pani Moraczewskiej taką piękną wazę kryształową do ponczu z dwunastoma kubeczkami, filiżankami. No niestety marnie się skończyło, bo wszystko się zbiło, ale bardzo lubiłam tę wazę”.
Barbara Borodzik