jedzenie
„Dziadek, chociaż inżynier z wykształcenia i kolejarz, z zamiłowania był ogrodnikiem. Takim ogrodnikiem amatorem to za mało powiedziane. On naprawdę był fachowcem w tym, co robił. W Chrzanowie prowadził dosyć duży ogród z ogrodnikiem. Tutaj jak się sprowadził, to dom budowali robotnicy, a on się zajmował zakładaniem ogrodu. Równocześnie z rusztowaniami na placu pojawiały się inspekty, które dziadek od razu zagospodarowywał, żeby z tego żyć. Inspekty, dwie szklarnie i sad to był dodatkowy jeszcze zarobek w postaci warzyw i owoców”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
Zofia Moraczewska i Helena Kozicka
Krzysztof Smosarski
„Przed wojną była hodowana koza i krowa. Były jeszcze w latach 50. Mam zdjęcie, jak babcia dopuszcza mnie do dotknięcia kozy. To było związane z tym, żeby na co dzień było mleko. Koza zjadała wszystko. Kiedyś dziadek zdradził mi tajemnicę, że żeby mieć nowalijki, to wykorzystywano zwierzęta. One ogrzewały pomieszczenie nawozem i swoją obecnością. To był taki patent ogrodniczy dziadka”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„W tych miejscach, gdzie tylko można było, wszędzie były inspekty. Grządki rosły za domem. Nie pamiętam dużo odkrytych grządek. Raczej to były właśnie okna inspektowe, w których wczesną wiosną pikowano i przykrywano sadzonki. Stąd te wczesne uprawy. Tym zajmował się dziadek. Natomiast babcia miała tylko jedną taką przyjemność – w sadzeniu i zbieraniu poziomek. To sobie babcia zagwarantowała. I tylko pod jej okiem poziomki w tym ogrodzie rosły i rosną do dzisiaj”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„W szklarni hodował nie tylko nowalijki, ale także miał kolekcję kaktusów. Musze powiedzieć, że niektóre były tak śmierdzące jak kwitły, że nie do wytrzymania, ale ponieważ był to okaz jeden z wielu, miał setkę na parapecie. One się nie mieściły”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Będąc dzieckiem poznałam smak fig, bo u dziadka były drzewka figowe w cieplarni. Pięknie owocowały. Pomarańczy nie miał, ale miał cytryny. Też pięknie owocowały i kwitły. A w ogrodzie rosły jeszcze szczepki drzew owocowych przywiezione z Chrzanowa. Drzewa, których dzisiaj już odmian nie ma. Nie ma takiej koszteli, która była wspaniała. O kronselce nie wspomnę. Do otworzenia byłaby papierówka śmietankowa, o której też tylko jest marzenie”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Był potrzebny ogrodnik, bo prowadzenie dużego tutaj przedsięwzięcia jednak wymagało pomocy. Dziadek sam wszystkiego doglądał. Mnie też uczył wszystkiego od początku. Do końca z życia pamiętam go z sekatorem wśród winogron, kiedy mi pokazywał jak wilki trzeba wycinać”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Między budynkami starym a nowym – łącznikiem był korytarz. Prosto nim się szło do stołówki, gdzie były dwie sale jadalne. Jedna mała jak przyjeżdżali Niemcy, bo oni mieli wyżywienie cztery razy większe. Natomiast duża sala była dla naszych dyrektorów. Kotarę się zasłaniało, żeby dyrektorzy, którzy mieli zupki się nie złościli, że Niemcy mieli trzy dania do wyboru, ciasto i piwo”.
Teresa Rejman
„Za stołówką była duża biblioteka, a od strony podwórka kuchnia węglowa. Wielkie gary. Kucharki, pani Osińska, a później pani Kowal pochodziły stąd i smacznie gotowały. Zawsze zachwycali się profesorowie przyjeżdżający tutaj, że takie smaczne jedzenie”.
Teresa Rejman
„W czasie okupacji chodziliśmy kupować owoce. Tam był sad bardzo duży na tym terenie i m.in. wiatrak, który pompował wodę do krowich koryt. Z tego gospodarstwa on miał wszystko do restauracji”.
Andrzej Sawelski
„Mama kwasiła kapustę. On wziął i mówi: „No chadziajak Panowie oficerowie”. Ustawił przy stole. Miał jeden kieliszek bez stopki i nalewał bimber, bo wszystkie bimbrownie kazał zlikwidować. Tylko jedną zostawił. Nalewał w kieliszek i mówił: „Panowie oficery pijcie.” Tak ich spił, że potem miał rozwiązane języki mógł od nich wszystkich wyciągać. Kapustę z salaterki widelcem mógł zakąsić. Major Rodziewicz, co ordynansa miał, Polaka z krwi i kości”.
Andrzej Dziurzyński
„Stary bazar to był przy głównej ulicy. Po wojnie to była Świerczewskiego. We wtorki i czwartki był handel, bo liczni chłopi przyjeżdżali. Wozy były takie z zaprzęgiem konnym. Jeszcze pamiętam sklep Państwa Gryglewiczów. Na kartki był taki okropny czarny chleb. I była też marmelada taka nie za bardzo smaczna wydawana na kartki. Z mamą właśnie tam chodziłem. Obok była piekarnia chyba Pana Bulika”.
Andrzej Dziurzyński
„To było normalną rzeczą, że myśmy wszyscy sobie nawzajem pomagali. Byliśmy w stałych kontaktach, bo przecież jak się udało coś gdzieś na bazarze kupić to się człowiek dzielił. Kupił więcej fasoli to odpalił. Tak samo jakieś właśnie sprawy gospodarskie. Jakaś pomoc w czymś. Trzeba było załatwić kwaterę na Powązkach i jakoś to zorganizować. Pomagałem w tych sprawach”.
Andrzej Borodzik
Codzienne życie
Henryk Szuba
„W październiku tata zamówił jakąś furmankę. Przyjechaliśmy do Sulejówka. Dom był zbombardowany. Zburzony. Rodzice musieli szukać na własną rękę. Na krótko zamieszkaliśmy na Groszówce. To jest koniec Sulejówka. Kilkakrotnie chodziłam z mamą do Wesołej. Tam był punkt wydawania żywności. Wydawano zupy. Koszmarne to było w smaku, ale był to jakiś ciepły posiłek”.
Anna Cwalinowa
„Nie wiem skąd, ale mieliśmy paczki urnowskie. Nie wiem jakimi to było drogami, bo to było poza moimi możliwościami. Z tych paczek zapamiętałam smakowity żółty ser. Mówiło się szwajcarski ser. To były takie wielkie koła i bardzo to było smaczne”.
Anna Cwalinowa
„W latach późnych 40., a nawet później uprawiano łącznie z ziemniakami: marchewkę, pietruszkę, szczypior, ogórki, pomidorki. Były krzewy porzeczek, agrestu, malin. Drzewka owocowe: wisienki, wiśnie. W tej chwili tego wszystkiego już nie ma. Są trawniki i iglaki. Ewentualnie jakieś ładne, kwitnące krzewy. Natomiast już nie widzi się użytkowania tych ogródków dla jakiś takich celów konsumpcyjnych”.
Anna Cwalinowa
„Był drewniany domek. Stara buda. Tam chleb przywozili zwykłą furmanką, co węgiel wozili. Plandeka była położona i na tę plandekę poukładany był chleb okrągły taki. Gorący jeszcze nieraz, bo tam ludzie czekali na chleb. Rzucali po dwa z tej furmanki. Zł 1,5 pół bochenka”.
Bogdan Stasiak
„Hryniewiecki się nazywał, który miał mięsny. Zajmował się nawet rozbieraniem. Teraz jest jakiś inny, ale przyjęło się mówić „U Hryniewieckiego”, bo to w jego domu. Później pani Dębska miała blisko mnie sklep, gdzie miała wszystko łącznie z alkoholem. To było dobre. Człowiek kupował tutaj bliziutko”.
Barbara Szewczyk
„Jeszcze była paszteciarnia, która niedawno została zburzona. Dziś ta nazwa w ogóle z niczym się nie kojarzy. Naprzeciwko naszego domu mieszkali państwo Maciejewscy. Pan Maciejewski przed wojną był jakimś urzędnikiem skarbowym, a pani Maciejewska prowadziła paszteciarnię. Tam się przychodziło na takie szybkie jedzenie. Kto chciał zjeść śniadanie, to się jadło pasztety. Zawsze były ogórki, oranżada, herbata. W tej paszteciarni spędziłam dużo czasu, ponieważ jak ojciec budował to mnie przywoził z Warszawy i do pani Maciejewskiej szłam coś zjeść. Jak się wchodziło, to dzwoneczek dzwonił nad drzwiami. Wtedy pani Maciejewska się wytaczała, bo była dużo grubsza ode mnie. Sympatyczna, miła, zawsze uśmiechnięta. Jadło się u niej wspaniałe pasztety”.
Barbara Jaździk
„Dzierżawcę naszego, co za kościołem mieszkał, spalili, a jego zabili. Zostaliśmy bez kartofli, bez mleka, bez niczego. Nie było co jeść. Głodni byliśmy. Mamusia się dowiedziała, że w Halinowie jest piekarnia. Rano otwiera i wydaje chleb. To już był koniec września, albo może październik. W każdym razie po tym jak Niemcy już weszli i się uspokoiło, mamusia, Jadwiga, Zbyszek i ciocia poszli w nocy, żeby tam dostać chleb. Było ciemno. Ten chleb dostawali i zadowoleni przyszli do domu”.
Wanda Łabędź
„Kiedyś jak zabrakło tego chleba, to parę razy chodzili do tego Halinowa. Kiedyś Zbyszek przyszedł i powiedział, że jeszcze jeden chleb zdobył, bo jeszcze raz w kolejce stanął. Czapkę nasunął i go nie poznano, bo ciemno było. Więc się wszyscy ucieszyli. Zamiast pięciu sześć bochenków było”.
Wanda Łabędź
„Ciotki miały duży młynek kręcony na napęd i miały taką ławkę. Do tej ławki młynek się przykręcało i myśmy zboże kręcili, a babcia chleb piekła”.
Wanda Łabędź
„Cukru nie było. Dziadek obrazy sprzedawał i wymieniał na cukier. A tak to w ogóle nie było cukru tylko saharyna. Był głód. Jak chodziłam do szkoły w Warszawie to nauczycielka powiedziała, że kto może to, żeby przynosił chleb. Bohenek chleba na lekcje. Przywoziłam ten chleb”.
Wanda Łabędź
„Był dosyć duży targ. Targi odbywały się dwa razy w tygodniu, we wtorki i w piątki. Przyjeżdżali z furami. Tam świnie, kury i rozmaity drób sprzedawali. Sprzedawali też nabiał, mięso wędliny i owoce. Tak bliziutko”.
Wanda Łabędź
„Cofali się. Właściwie z Pragi wszyscy uciekali. Tą szosą rembertowską masę ludzi szło. Cywile, ale również wojsko skoszarowane w Wesołej gdzieś wyjeżdżało. Gdzie oni ich wyprowadzali – to nie wiem. Zaopatrywali się na drogę w żywność u nas w domu. Moja mama i jeszcze sąsiadki gotowały im kluski, bo przynieśli gdzieś tam kury zdobyte i był gotowany rosół na tym mięsie kurzym. Jeszcze te kury były niedogotowane i mama krzyczała: „Kury są za twarde! Co Wy robicie?”, a oni już z tego kotła w torby i w czapki makaron brali na drogę z tych garnków”.
Barbara Borodzik
„Zbierali się przeważnie ludzie pracy, bo u nas była rampa. Przywozili węgiel kolejarze i było rozładowywanie wagonów. Ci spotykali się w knajpie. Mówiło się furmani, którzy wozili węgiel i inne towary, bo tu wszystko przychodziło. To się nazywało restauracja „Smakosz””.
Henryk Szuba
„W latach 80. kiedy to z tą żywnością było szczególnie ciężko to takim miejscem ratującym nas był sklep na terenie jednostki wojskowej. Mówiło się, że to w wojskowości. Chodziło się do wojskowości. Kupowało się wojskowości. Idiotyczne, ale tak się przyjęło i każdy wiedział o co chodzi. Tam było troszeczkę lepsze zapatrzenie”.
Anna Cwalinowa