życie codzienne
„
Z babcią poznał się w tym sklepie, [co] ona obsługiwała. Myślał, że ona jest dorosła, bo wyglądała na pełnoletnią, a babcia miała 14 lat. (…) [Jednak] w tamtych czasach 15 latki często już wychodziły za mąż. To było normą.
”
Arkadiusz Wiśniewski
„
Dziadek zaprosił babcię na ten poligon, bo w weekendy można było przychodzić na to miejsce, gdzie oni spiętrzyli wodę i zrobili tamę, żeby czołgi mogły przejeżdżać [przez] głębszą wodę. [Tam] było zrobione kąpielisko. Mój dziadek, [który] urodził się w Barcicach nad Bugiem, na Kurpiach, świetnie pływał. (…) Jeśli był taka możliwość, pływał codziennie w rzece od małego. Kiedy był w Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Modlinie to przez Bug przepływał codziennie. Był bardzo wysportowany i to on prowadził zaprawę poranną w twierdzy Modlin.
”
Arkadiusz Wiśniewski
„
W 1939 r. dziadek nie wiedząc ile babcia ma lat oświadczył się jej. [Kiedy] dowiedział się, ile ma lat, zapytał, czy poczeka. Powiedziała babcia, że poczeka. (…) Ostatni raz widzieli się ze sobą [w] połowie sierpnia [19]39 r., [gdy] było już wiadomo, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że jednak ta wojna wybuchnie.
”
Arkadiusz Wiśniewski
„
Moja prababcia podczas II wojny światowej zajmowała się handlem mięsem, czyli te słynne rąbanki przewoziła z Karczewa. Bardzo często jeździła do Guberni. W kamienicy, w której mieszkali, jeden z mieszkańców w piwnicy przetrzymywał rodzinę żydowską. W trakcie 1942 albo 43 r. Niemcy dowiedzieli się o ukrywaniu tej rodziny. Wszystkich mieszkańców wyprowadzili, którzy byli wtedy w tej kamienicy razem z tą rodziną żydowską i chcieli rozstrzelać [ich] z tyłu, przy płocie. Uratowała się tylko i wyłącznie moja babcia dlatego, że komendant granatowej policji odciągnął ją na bok i powiedział, że ona w ogóle nie jest tu związana, ona tutaj nawet nie mieszka, więc żeby nawet nie myśleli o jej rozstrzelaniu. Po II wojnie światowej okazało się, że ten komendant granatowej policji był zastępcą dowódcy AK na ten okręg, który marnie skończył, bo SB czy UB go wykończyło po II wojnie światowej.(…) Potem moja babcia wyjechała do Siedlec, [gdzie] mieszkała długi czas, a do szkoły chodziła w Warszawie. Codziennie jeździła pociągiem.
”
Arkadiusz Wiśniewski
„Moi rodzice mieszkali na piętrze. (…) Pamiętam tak z opowiadań, że mieszkała duża rodzina, nazywali się Radziworscy. Tam była w sumie taka sielankowa atmosfera”.
Adam Buski
„Do czasów okupacji dziadkowie mieszkali tutaj właśnie na ulicy Słowackiego 8 (…). Później to się zmieniło na Słowackiego 36, aktualnie jest to adres Słowackiego 42 przy skrzyżowaniu z ulicą Łukasińskiego”.
Adam Buski
„Dom drewniany z tym, że w latach 60 rodzice postanowili go obmurować i ocieplić, bo zimno, bo to były tylko dwie ściany drewniane, wypełnione kolkami sosnowymi, które były zbierane w okolicznych lasach(…). Nie było to robione z bali tylko była to tak zwana szalówka i ocieplenie z tych kolek, że tak się wyrażę”.
Adam Buski
„Dziadkowie czy po okupacji czy… w każdym bądź razie przenieśli się do Warszawy. To był czas, że wynajmował czy tam znalazł się lokator, który korzystał z tego domu, a my mieszkaliśmy tak jak mówiłem na dawnej ulicy 1 maja”.
Adam Buski
„Rodzice [Wacław i Irena z d. Sulejewska] przenieśli się, jakby zamienili, że ci Miszczakowie wrócili na miejsce nasze, a my poszliśmy tam, czego mama bardzo sobie żałowała, bo tam to było odludzie można powiedzieć. (…) Stamtąd żeśmy jak to się mówi, wyszli w świat. Siostra, brat, ja chodziliśmy do szkoły w Cechówce. Brat jest z rocznika 1941, siostra z rocznika 1944”.
Adam Buski
„Mama jeździła za towarem, a to do Milanówka, a to do Grodziska Mazowieckiego, do Skierniewic, do Mińska Mazowieckiego. Owoce, koszyki jakieś tam się targało”.
Adam Buski
„Jak ojciec pojechał w trasę jako maszynista, to musiał odpocząć ileś godzin i dopiero później mógł wrócić. Jak wrócił no to wiadomo, że szedł spać, bo za chwilę wiedział, że na noc czy na rano jutro idzie do pracy. Siostra i brat byli już w takim wieku, że brat to już pracował, a siostra chodziła do szkoły średniej, (…) no to ja wyjeżdżałam po mamę na dworzec, żeby zabrać te bagaże, te paczki, żeby pomóc i tyle. Naprzeciwko bazaru jeszcze istnieje taki dom, w którym mama wynajmowała takie pomieszczenie, piwnicę ziemną i tam ewentualnie zostawiała, te swoje produkty. Łatwo było szybko na bazar wystawić i tego, no zawsze towar najlepszej jakości mieliśmy”.
Adam Buski
„Szkoła była zmianowa. Jak w tych pierwszych latach siostra wracała ze szkoły, a już chodziła do Warszawy do liceum pedagogicznego, to łapała mnie po drodze gdzieś jak już była szarówa taka i do domu naganiała”.
Adam Buski
„Jak przychodziły jeszcze zimy śnieżne i mroźne to trzeba było się przekopywać przez zaspy, które niekiedy były takie, że byliśmy po pas zmoczeni w śniegu, bo żeśmy się przewracali i tak dalej, ale generalnie takie były czasy, szkoła była taka jaka była. Toalety były na zewnątrz, wodę w wiadrze była, pan woźny nota bene kuzyn mojej mamy, palił w piecach rano o godzinie tam 4 czy 5. Przychodziło się to czuć było ten dym, ten czad i żyło się. Były dni, że panie nauczycielki za zarządzeniem tam kierownika szkoły kazały dzieciom zakładać palta i w paltach siedzieliśmy w szkole, bo na przykład pamiętam taką zimę, nie wiem czy to był ’62 rok może’ 63, kiedy do szkoły nie chodziliśmy, a mróz był w granicach 32 stopni”.
Adam Buski
„Nie było sali gimnastycznej, na korytarzach się ćwiczyło, podłoga była stale, to oni to nazywali, że pyłochód, taki czarny, szczególnie po weekendzie jak nasmarowali te podłogi drewniane, to człowiek przychodził do domu, raz, że śmierdzący bo to śmierdziało, bo to tak myśmy to nazywali środek bakteriobójczy czy coś, w każdym bądź razie, jakby terpentyna, i plus ten kurz taki czarny, bo to deski były na czarno i tyle, nie było żadnych ani pomocy naukowych”.
Adam Buski
„Ponieważ chodziliśmy na zmiany, najstarsi chodzili na pierwszą zmianę, później druga, trzecia i nieraz tak było, że się przed tą szkołą czekało, no bo szatnie były zajęte, nie było można wejść do szkoły, albo jak nie to gdzieś tam na korytarzu”.
Adam Buski
„Pan Duszczyk, (…) jak była ślizgawka i śnieg był (…), to od furtki, która istnieje, [uczniowie] zjeżdżali [chociaż] był już dzwonek na lekcje, a oni dalej jeździli. [To] on sobie wyszedł, tak ręce sobie z tyłu założył, a tam był normalnie taki kabel elektryczny, gumowy i stoi. I jak tu przejść jak on stoi w drzwiach? Odważyli się i przemykali, kogo sięgną to sięgną, ale nikt nie poszedł na skargę, że dostał kablem od Duszczyka, po prostu to była normalność”.
Adam Buski
„Jeszcze na ulicy tu nie było żadnych latarni. Gdzieś tam któraś świeciła, ale tak żeby na każdym słupie była latarnia to absolutnie nie. Zresztą to były te takie latarnie kloszowe, gdzie żarówkę się wkręcało i tam bardzo często się z procy strzelało do tych żarówek albo do tych latarni, to taki talerz był – czy trafi, czy nie trafi, ale takie życie”.
Adam Buski
„Za Uszyńskim była owocarnia czyli mydło, powidło: ciastka z kremem, były wina i itd, ale to się nazywało owocarnia. (…) Za owocarnią były lody pani Baliszewskiej. To był ciąg taki prawda, za lodami, tam gdzie teraz jest piekarnia i ten mops tam z tyłu jest. To był dom drewniany zrobiony na zręby”.
Adam Buski
„Po drugiej stronie kiedyś na dworcu w Miłośnie był taki kiosk okrągły kolejowy. Słodycze tam były. Jak ludzie sobie tam jechali, oranżadę chcieli kupić czy coś no to tam było. Później ten kiosk przenieśli w rejon tutaj jak się wjeżdża na parking kolejowy”.
Adam Buski
„Sklep był na rogu ulicy co idzie od kościoła u pani Marczykowej. To był sklep taki spożywczy.(…) Podstawowe artykuły wszystkie były. I słynny sklep na sejmowej. Tam mieszkałem blisko. (…) Mleko było nalewane takim nalewakiem. Kolejka już o godzinie 6:00 to potrafiło stać 10 osób po mleko, bo ludzie żyli na mleku, kupowali po 3 litry mleka czy tam, ile, banki mieli te takie tylko i dopiero ewentualnie robił zakupy. Pierwsze zakupy to było mleko, nikt tam do sklepu nie wchodził tylko żeby kupić mleko, żeby starczyło tego mleka. (…) Później był sklep na rogu ulicy aktualnie Hallera (d. Narutowicza). To był [sklep] pani Grzybowskiej. Też w domu prywatnym. Tam dzieciaki przez Kacprzyka pole przelatywały po rogala, po bułkę. Oczywiście [potem] zawsze się spóźniały [do szkoły], bo to przerwa krótka. (…) Pani Burkowa miała piekarnię na ulicy Chopina, gdzie chodziło się też po pieczywo. Z ręki się kupowało, ale ona jeszcze dostarczała do sklepu, później to sprzedała i się pobudowała na niecałym rogu ulicy Świętochowskiego. (…) Takie typowe spożywczaki to u pani Bramowej tutaj na 15 sierpnia, u Zalewskich był też taki sklep, ale prywatny. (…) Bardzo ważny obiekt był na ulicy 3 Maja, róg ulicy Głowackiego, gdzie drewniany dom stoi i jeszcze tam lokatorzy mieszkają. W tym domu była tak zwana nafciarnia. (…) Pan Malesa prowadził [go] na początku, później pan Trynko. (…) Tam się kupowało naftę do lamp, bo w domu musiała być zawsze nafta, nie było mowy żeby nie było w domu nafty, żeby lampa nie miała oczyszczonego klosza i żeby nie było nafty. To jak tylko się kończyła to idź po naftę, kup naftę i tak dalej, bo musi być nafta w domu”.
Adam Buski
„Była „Jutrzenka” słynna ta kawiarenka przy 15 sierpnia i przy dworcowej. Tam jest pawilon, bo „Jutrzenka” została zburzona. Do niej się wchodziło po schodkach tak jakby, a teraz jest pawilon parterowy”.
Adam Buski
„Pinokio to była ta spółdzielnia tworzyw sztucznych. Na Okuniewskiej tam, gdzie jest Netto z tym, że to były hangary takie wojskowe, które wojsko postawiło, takie drewniane, które wojsko postawiło jak budowało tą jednostkę wojskową w latach 50. (…) Robili [tam] okładki do zeszytów, jakieś tam saszetki. Dużo różnych było prac chałupniczych. Girlandy też robili do choinek, które później ludzie z maszyny powykupywali i sami robili w domach albo tam podglądali, jak trzeba zrobić maszynę i sami pletli. Te girlandy były chodliwe bardzo”.
Adam Buski
„Ojciec prowadził warsztat rowerowy [bardzo długo]. Jego klientami byli ludzie mieszkający od Rembertowa do Mińska, Mazowieckiego i z okolicznych miejscowości. Także był bardzo znaną osobą. (…) Nieraz przysłuchiwałem się, jak tam naprawiał jakiś rower, wspomnieniom o okupacji, o wojnie, o losach rodzin. Kto, gdzie, co, kiedy, jak. Całe takie źródło informacji stamtąd czerpałem”.
Krzysztof Kolanek
„[Wtedy] przede wszystkim ludzie się poruszali na rowerach. Ojciec naprawiał tych rowerów bardzo dużo, bo nie miał kto naprawiać, [chociaż] rower można było naprawić mając 2 czy 3 klucze. (…) Ojciec miał te kluczowe [i] pół Miłosnej od niego pożyczało, bo niektórzy chcieli sami naprawić. (…) Społeczeństwo było biedne więc każdy kombinował, tak jak Polacy to potrafią. Nie było aut”.
Krzysztof Kolanek
„Na rogu ulicy Świętochowskiego i ul. Staszica był drewniak. (…) Tam był domek państwa Baliszewskich, gdzie pani prowadziła lodziarnię, jedną ze sławniejszych jakości lodów. Słyszałem, że Zielona Budka to brała od tej pani receptury, bo takie dobre lody robiła. Właścicielka również sprzedawała, handlowała. Nie zapomnę faktu, że lody były nie na kulki, tylko łyżeczką wydawane w takie stożki. Złotówkę kosztował ten lód, ale jak dzieci tam nie miały tej złotówki, tylko 50-70 groszy, to ta pani też sprzedawała. To było podejście takie właśnie handlowe, ale nie stricte takie materialne”.
Krzysztof Kolanek
„To była również taka jadłodajnia dla tych, co przewozili węgiel z rampy kolejowej do składu węgla. Na ogół to były wozy konne. Ci wszyscy wozacy byli mieszkańcy Żurawki. (…) Pamiętam piękne konie pociągowe. Oni jeździli, rozładowali te wagony. Węgiel na całą okolicę był później rozprowadzany”.
Krzysztof Kolanek
„Idąc wcześniej, gdzie teraz jest bazar a ulicy Krasińskiego była piekarnia GS-owska, gdzie piekli pyszny chleb, według starych receptur. [A] na ulicy Głowackiego, gdzie teraz stoją bloki, był lasek sosnowy i górka. Tam był wielki staw. (…) Nazywaliśmy go żydowski. Nie wiem, dlaczego go tak nazwali. Tam żeśmy w zimę zjeżdżali z górek na sankach. Ale jak piekarnia piekła chleb, to cały rejon Sulejówka Miłosnej czuł zapach chleba. Zapach chleba. No taki pobudzający takie ślinotoki. Teraz przy piekarniach nic nie czuć i wiadomo, co się robi. (…) Głównym kierownikiem był pan Waldemar Ochnia. Będąc tam kiedyś z kolegami z klasy, chcieliśmy tego chleba spróbować, bo głodni byliśmy. Piekarze tam piekli, [a] mówimy: czy możemy coś pomóc? Spojrzeli i [odpowiedzieli]: „My nie możemy dzieci zatrudniać, ale jak chcecie, to będziecie chleb kładli na sztorc w takie sztalugi, na takie regały.” Dali nam rękawice, bo to gorący chleb, skórzane, duże i żebyśmy pomogli. [Potem] on nam jeden bochenek chleba dał i żeśmy sobie [go] porwali, bo nawet tam noża nie było”.
Krzysztof Kolanek
„[Wtedy] widzieliśmy jak ten chleb kierownik wyrabia. Robił ręcznie kajzerki. Patrzyłem, jak pięknie te zwoje wychodzą – dzisiaj to robi maszyna, [a] on to ręcznie robił. Ta kajzerka miała zupełnie inny smak, tak jak i ten chleb, tak jak i to wszystko. Miała swoją wagę. Nie była tak, jak dzisiaj. (…) Zjadło się kromkę chleba [i] człowiek był syty. Może to były takie czasy, że trochę biedniej było, ale mam ten smak do dzisiaj”.
Krzysztof Kolanek
„[W pochodzie] oprócz tego szli również ci, którzy wozili węgiel z końmi, ale bez wozów. Konie przystrojone: wstążki, dzwonki, wyczesane, wypielęgnowane, wypucowane. Oczywiście wozy strażackie z okolicznych tam, gdzie mieli te wozy. Strażacy w pięknie lśniących kaskach chromowanych, mosiężnych. Orkiestra, oczywiście wojskowa w marszu”.
Krzysztof Kolanek
„Pochód był bardzo okazały. Szedł ulicą, od końca Okuniewa, czyli Szosową. (…) Orkiestra, oczywiście wojskowa w marszu i tak jak mówiłem młodzież ucząca się z różnych klas. To był bardzo duży pochód. Pamiętam, bo mieszkałem w centralnym miejscu, a trybuna była później gdzieś w okolicach teraźniejszego parkingu kolejowego przed peronem. I gdzieś dalej tam szło w kierunku boiska szkoły na Narutowicza”.
Krzysztof Kolanek
„Przemówienie ówczesnych władz na trybunie było takie z pompą. Wielkie, wielkie święto [i] atrakcja dla młodego człowieka. Wszystko widzieliśmy: ozy strażackie, motopompy, pierwszy samochód strażacki w OSP Stara Praga”.
Krzysztof Kolanek
„W Sulejówku cały czas były prowadzone prace. Piękne były ogrody nie tylko szklarnie. (…) A dom cały czas był zamieszkiwany przez różne rodziny. (…) Została [m.in.] zainstalowana rodzina Pączków. Zajęła pokój z kuchnią. Mieszkanie mieli za darmo, ale jednocześnie we własnym zakresie pilnowali tego domu dzień i noc. (…) Oprócz tego na dole, matka z córką Haliną zamieszkała. (…) Natomiast na górze był taki malutki pokoik, który zajmowała matka Stanisława czyli Anna Gawell. Ona tam mieszkała do śmierci, do 1944 r. [Natomiast] dwa najbardziej słoneczne pokoje na piętrze zajmował sam właściciel. I tak to wszystko trwało nawet w te lata wojenne”.
Marek Giedwidź
„W 1944 r. Rosjanie szli w kierunku Warszawy. (…) Nie do końca przeszli przez Sulejówek. Musieli się gdzieś zatrzymać. (…) Wójt zgodził się, żeby tutaj, bo zwolniło się mieszkanie [po Pączkach], zamieszkali oficerowie. (…) Stacjonowali tutaj (…) a wójt (…) pędził bimber na terenie tego domu do 1945 r”.
Marek Giedwidź
„Mój ojciec się nazywał się Janusz, matka Jadwiga Cezaria z Kalickich. Urodziłem się w 1936 r, 26 marca”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Mieszkaliśmy w tym Sulejówku, ale tylko w lecie. Bo, w porządnym towarzystwie przed wojną, wypadało mieć daczę i mieszkanie w mieście. Mieszkanie mieliśmy w mieście na Waliców 6, a w Sulejówku mieliśmy willę w pięknym lesie sosnowo-dębowym, gdzie było mnóstwo grzybów”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Moja mama pracowała jako sekretarka w rozmaitych miejscach. (…) Natomiast mój ojciec był wysokim urzędnikiem w ministerstwie rolnictwa. (…) Urodziłem się 26 marca i mój ojciec bardzo się cieszył, że ma syna. Po połogu moja mama została uhonorowana i obdarowana przez mojego ojca pieniędzmi na wycieczkę. Mama zabrała koleżankę, panią Brodack i razem we dwie pojechały pociągiem do Konstancy w Rumunii”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Mieliśmy służbę. Przede wszystkim była bona. Ta bona się miała obowiązek opiekować tylko mną i nic więcej. I prawie nie mówiła po polsku tylko po francusku. Potem była nasza służąca, bo tak się wtedy mówiło, teraz to się mówi pomoc domowa, wtedy po prostu służąca i nikt się o to nie obrażał, bo to była jej funkcja. Czesława Borucka pochodząca z Cechówki”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Mieliśmy elektryczność ale czasami nie było prądu. Pamiętam, że czasami w domu były świeczki, się świeciły”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Zanim jeszcze Niemcy zajęli Warszawę, to moja mama ze mną była w Sulejówku. Stwierdziła, że nie ma co czekać na Niemców, trzeba uciekać. Wobec tego załatwiła, nie wiem gdzie i skąd, niejakiego Władka, nie pamiętam nazwiska, który miał, albo był synem kogoś kto miał, furę i konia. Ten Władek z tą furą przyjechał pod Legionów 6, nawet na nasze podwórko, Kozioł otworzył bramę i mama jakieś pakunki załadowała. Aha, i przyjaciółka jeszcze była, niejaka pani Rago, dokładnie pamiętam to nazwisko, z córką w moim wieku czyli około 4 lat.(…) W pięć osób z pakunkami na tej furze, pojechaliśmy na wschód. Ja z tej jazdy pamiętam tylko jak mnie wsadzono na wóz i że wóz zaczął jechać. (…) Naraz jadą kawalerzyści polscy, naprzeciwko nas. I zatrzymują nas i mówią, nie jedźcie tam dalej, bo tam bolszewicy. I Władek dawaj w tył i z powrotem do Sulejówka. (…) Wyrzucali nas jeszcze dwukrotnie. I sąsiedzi pomagali wynosić meble, a potem wnosić z powrotem”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Byłem wtedy „postrachem” Sulejówka. Jeden z Niemców, który mieszkał u państwa Gołębiowskich, którzy mieszali tuż obok naszej willi [po drugiej stronie był płot i była willa państwa Hawryluków], w swojej willi już na stałe, zauważył jak się bawiłem na ulicy, podniósł mnie do góry, głaskał po głowie, po tych blond włosach, po tej grzywie, lokach anielsko wyglądających. [Jak to] zobaczyła nasza służąca, Czesława Borucka, wyleciała z domu jak torpeda, doleciała do tego Niemca ze mną na jego rękach, wyrwała mnie z tych objęć (…) i ze mną uciekła”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„W każdym razie przeżyłem. (…) Po naszej stronie [płotu] był wybudowany niski budynek, parterowy, pokój z kuchnią i komórką, w którym mieszkał nasz dozorca o nazwisku Kozieł albo Kozioł. On miał żonę i co najmniej jedno dziecko. (…) [On] miał za zadanie otwierać i zamykać bramę oraz furtkę, otwierać i zamykać codziennie okiennice, rano otwierać i wieczorem je zamykać, grabić alejki, czyścić wychodek, i w zasadzie to wszystko. Być może miał jeszcze obowiązek nosić wodę, bo w budynku nie było kanalizacji i wodociągu, a pompa była obok. (…) W każdym razie obowiązków miał niewiele. No i pilnować budynku, kiedy nas nie było w Sulejówku, bo byliśmy w Warszawie. (…) Kiedy Niemcy wydali zarządzenie, że trzeba wszystkie radioodbiorniki oddać, to mój ojciec stwierdził, że nie odda i kazał go zakopać. Kozioł wykopał dół w połowie drogi między naszym budynkiem a jego stróżówką, i tam umieszczono radio w takim jakimś opakowaniu, zasypano i koniec. Rodzice, myśleli, że się na tym skończy. Tymczasem Kozioł, nie wiadomo dlaczego, do tej pory nie wiadomo dlaczego, poszedł na posterunek policji granatowej w Sulejówku, za torami, mniej więcej koło stacji kolejowej Sulejówek, i zeznał, że państwo Gilewscy zamiast oddać Niemcom radioodbiornik, to go kazali zakopać. (…) Komisarz powiedział podwładnemu powiedział, aby pojechał czym prędzej na rowerze do Gilewskich, i kazał ten radioodbiornik wykopać i gdzieś go wywieźć. (…)Przyszli do naszej willi i kazali Kozłowi pokazać gdzie i kazali mu kopać. Ja przy tym byłem i widziałem. On kopał, był to piasek, pamiętam ten żółty, świeży piasek, kopał i kopał się strasznie spocił i zdjął koszulę i był do połowy nagi, oblany potem… I kopał i kopał, dokopał się do wody, a tego radia nie było. No i wtedy ten posterunkowy tak go sprał, że ten Kozioł to wył z bólu po prostu. A ten go nahają taką walił i walił i walił, Kozioł leżał na ziemi a ten go walił… Żona Kozła w tej stróżówce w ich mieszkaniu krzyczała wniebogłosy, dzieci się darły. (…) Następnego dnia Kozła ani jego żony i dzieci już nie było. Uciekli”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Moja mama zbierała nie tylko róże zbierała, ale jako prawdziwa dama zbierała jeszcze kryształy i porcelanę. (…) Pamiętam z czasów okupacji przepiękny, olbrzymi kredens w pokoju stołowym, i ten kredens był cały zawalony wspaniałymi talerzami, czajnikami z porcelany, solniczkami. (…)To wszystko zostało zniszczone w czasie Powstania Warszawskiego. Śladu nie ma. Zresztą całe nasze mieszkanie i wszystko co w nim było, zostało zniszczone, a Sulejówek, nasza willa została okradziona. Także nic nam nie zostało”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„W Sulejówku. Zapisano mnie do tej szkoły, która była po drugiej stronie torów, gdzieś w okolicach przystanku Sulejówek. No i kiedyś wracałem z tej szkoły do domu o mały włos nie wpadłem pod pociąg, bo jako dziecko po prostu zapomniałem popatrzeć w lewo, a pociąg się zbliżał od strony Miłosnej. Ja jak to dziecko, powiedziałem w domu. Jak mama się dowiedziała, że ja prawie pod pociągiem skończyłem życie, to już do tej szkoły więcej nie poszedłem. Natomiast w czasie okupacji byłem zaprowadzany przez Cesię, czyli naszą służącą na tajne komplety gdzieś do prywatnego mieszkania w Warszawie”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Chodziliśmy po drzewach, przechodziliśmy po płotach, bawiliśmy się w piasku, lepiliśmy jakieś babki, takie rzeczy z piasku. Ja byłem postrachem Sulejówka, nie było drzewa, na którym bym nie był”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Marylce [Marii Tyszel] pomagałem przejść przez każdy płot, wejść na każde drzewo i tak dalej jak kawaler. Ona została sędzią Sądu Najwyższego w Polsce”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Była taka jedna historia, którą o mały włos nie przypłaciłem życiem. To było w maju przypuszczalnie. Po deszczu majowym na środku ulicy Matejki były olbrzymie kałuże, głębokie na pół metra mniej więcej, pełne błota. Był taki ciepły dzień. Wypuszczono mnie, w świeżo zacerowanych majtkach i koszulce na zewnątrz domu. Zobaczyłem tę wielką kałużę, strasznie się ucieszyłem, wlazłem do niej i zacząłem sobie robić czarne kalosze z tego błota. Stałem w błocie taki zadowolony jak hipopotam. (…) Naraz od strony Legionów zaczął jechać jakiś Niemiec, jakiś niższej rangi na rowerze. Chyba na jakieś spotkanie jechał, [bo] w eleganckim mundurze. (…) Wpadłem na pomysł, że wezmę to błoto, taką pecynę wielką i trafię tego Niemca. Co też zrobiłem z wielką satysfakcją. Ta pecyna trafiła go prosto w twarz. I dzięki Bogu, że w twarz. Ponieważ on miał zamazaną tym błotem całą gębę od czoła aż potąd. Ale ja się nie patrzyłem na niego specjalnie długo, tylko natychmiast zacząłem uciekać. Wtedy akurat u Państwa Jasnorzewskich, jak pamiętam, na dole mieszkali Państwo Piątkowie. Pani Piątkowa wyszła wieszać bieliznę na takich sznurkach i wszystko było otworzone na przestrzał. Wparowałem w to mieszkanie, przez kuchnię, schodki do ogrodu i w prawo, przez płot, do Pani Wójcickiej i [znów] przez płot tam, co zburzony budynek i przez następny płot i przez swój płot i do domu… Strasznie byłem z tego powodu zadowolony. A podobno, co się dowiedziałem od mamy, bo pani Piątkowa przyszła do mojej mamy i wszystko opowiedziała, że ten Niemiec otarł gębę z tego błota i z pistoletem leciał za mną, a już mnie tam dawno nie było. I prawie ją zabił. Ale ona powiedziała, że ona nic nie wie, nic nie widziała i ten Niemiec się ulotnił”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
„Moja mama działała w Radzie Głównej Opiekuńczej. A poza tym, ponieważ była stenotypistką i to dobrze wykwalifikowaną i znającą obce języki. Tak się złożyło, że u Państwa Gołębiowskich, czyli obok nas, wynajął, kazał sobie dać wynająć, pokój jakiś Niemiec z Abwehry, która miała tutaj swoją siedzibę w Sulejówku. (…) On miał coś, czego inni nie mogli mieć, miał radio. Kobiety tak umówiły, że kiedy on wychodził, to jedna wywieszała bieliznę, druga trzepała dywan i wiadomo było wtedy, że moja mama ma być u pani Gołębiowskiej i od razu do tego pokoju, [gdzie było] radio. (…) Mama słuchała Londynu, Madrytu i tam innego Nowego Jorku, po polsku, po francusku i tak dalej. I robiła od razu stenogramy. Potem te stenogramy przepisywała już normalnym językiem i była wydawana gazetka, że tak powiem, w Sulejówku, pięć egzemplarzy czy sześć, sam nie wiem. Było to rozsyłane po ludziach i ludzie czytali i dawali następnym. I w ten sposób Sulejówek wiedział, co się dzieje na froncie, jak Niemcy dostają w skórę np pod El Alamein i tym podobne”.
Andrzej Kotwicz-Gilewski
Dzieci przed kapliczką Czesława Laskowskiego u zbiegu ulic ulic 3-go Maja (dawniej 1-go Maja) oraz ulicy Krótkiej.
Krzysztof Gruziński
Fotomontaż wykonano podczas letnich warsztatów Dokumentowanie codzienności dofinansowanych ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach programu "Patriotyzm Jutra 2021".
ul. Okuniewska przy Osiedlu Wojskowym, lata 50.
Andrzej Bieniewski
„Przyjechałem do Sulejówka z rodzicami zimą 1956 roku. Ściślej mówiąc zostałem przywieziony jako 4,5 letni brzdąc pociągiem na bocznicę kolejową Poligon, gdzie był zasiedlany drugi blok na Osiedlu Wojskowym. W owym bloku mój ojciec – pułkownik WP dostał przydział na służbowe mieszkanie. Rodzice posłali mnie do przedszkola do Dworku Piłsudskiego, później do Szkoły Podstawowej i do Liceum Ogólnokształcącego w Sulejówku. Tu jest mój kraj dzieciństwa i młodości, tu nawiązałem przyjaźnie, które trwają do dzisiaj”.
Andrzej Bieniewski
„W Kasynie oprócz stołówki działała kawiarnia, kino „Wostok” i biblioteka. Do kina przebiegał cały Sulejówek. Przed Kasynem zbudowano małą fontannę, gdzie latem cała nasza dzieciarnia pluskała się i chlapała. Ojcowie nasi popatrzyli, podrapali się po głowach i wpadli na pomysł, żeby wybudować nam basen. Któryś z ojców przyjechał czołgiem, wypchnął ziemię a reszta naszych tatusiów zrobiła szalunki i zabetonowała dołek, obok powstał tez brodzik dla małych dzieci a pomiędzy basenami stały prysznice. Ku naszej radości mieliśmy się gdzie pluskać i pływać a w tych mokrych zabawach towarzyszyli nam koledzy i koleżanki z niewojskowego Sulejówka”.
Andrzej Bieniewski
„Osiedle wojskowe, w nazewnictwie miejscowym Wojskowość rosło razem ze mną. Bloków przybywało, nowych mieszkańców też no i dzieci młodszych i starszych ode mnie. Społeczność była bardzo zintegrowana. Nasi rodzice organizowali nam i sobie życie towarzyskie. Sobie bale w kasynie, rozmaite kursy dla pań, rozrywki sportowe dla panów, nam kółka zainteresowań”.
Andrzej Bieniewski
Rodzina Urszuli Rybak mieszkająca w domu pań Wojnikonis, lata 50.
Urszula Rybak
Dziadek Uli Rybak z wnuczkami, w tle żywopłot morwowy w ogrodzie pań Wojnikonis, obecnie ul. Szkolna, początek lat 50.
Urszula Rybak
Pierwszy „sąsiedzki” samochód w blokach
Ryszard Grus
Mieszkanie w bloku przy ul. Dworcowej. Przy radiu mały Rysio Grus szuka Wolnej Europy.
Ryszard Grus
Mały Rysio Grus na podwórku.
Ryszard Grus
Zabawa przy pompie na podwórku, bracia Janusz i Ryszard Grus.
Ryszard Grus
Podwórko przy blokach, bracia Ryszard i Janusz Grus z koleżanką.
Ryszard Grus
Ul. Dworcowa, rok 1957. W tle przystanek Sulejówek.
Ryszard Grus
Podwórko przy blokach, ul. Dworcowa, lata 50.
Ryszard Grus
Podwórko przy jeszcze nieotynkowanych blokach, ul. Dworcowa, lata 50.
Ryszard Grus
Jeden z dwóch bloków, ul. Dworcowa, połowa lat 50.
Ryszard Grus
Jeden z dwóch bloków, ul. Dworcowa, połowa lat 50.
Ryszard Grus
„Babcia miała tego dosyć. To było tak daleko. Nasza służąca przyjeżdżała, żeby to na sezon umyć. To było w ogóle bez sensu. Za drogo kosztowało. Babcia to sprzedała dyrektorowi gimnazjum czy liceum. Ciesielski? Mam zapisane w tych dziejach. Ona mu sprzedała ten dom i kupiła bardzo blisko przystanku Sulejówek inny plac”.
Barbara Jaździk
„Pierwszy bazar jaki pamiętam był przy Armii Krajowej. To było naprzeciwko sklepu żelaznego pod filarami w kierunku kościoła. Ten plac, na którym stoją duże domy, to był bazar. Natomiast tam gdzie jest dzisiejszy Rossman, to była duża górka i tam wozacy stali. Przyjeżdżali ze wsi i można było od wozaka kupić zarówno mięso jak i ziemniaki na zimę. Co tam kto zapragnął. Tam stoją teraz domy”.
Jerzy Madej
Henryk Szuba
„Pracowała rusznikarnia. Po drugiej stronie ulicy była duża górka piaszczysta. W tej chwili ten piasek wszedł w domy mieszkańców. Kiedy Rosjanie naprawiali broń, to musieli przestrzelać. Ustawiali na RKM czy CKM i walili w tę górkę piaszczystą. Słychać było jak odłamki gwiżdżą z tych pocisków, które eksplodowały gdzieś dalej. Wtedy jeszcze zdążałem przez krzaki przelecieć do tej piwniczki i się schronić”.
Jerzy Madej
„Numer 37. To się nie zmieniało przez wiele lat aż do uruchomienia ulicy Dworcowej. Między torem kolejowym a płotem okalającym dom była ścieżka wydeptana przez ludzi. Nie można było przejechać, ponieważ było mokro. Wzdłuż posesji i ścieżki ciągnął się rów melioracyjny i wpadał do rowu kolejowego. Praktycznie non stop stała woda więc rosły świetnie krzaki. Dla dzieci raj do zabawy w chowanego. Myślę, że dziś nikt nie docenia jak świetnie było bawić się w takim gąszczu podmokłym, gdzie się gubiło sandały i kalosze, wracało utytłanym, ale to chyba były najpiękniejsze zabawy dzieciństwa”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Kiedy już byłem starszy, mama wysyłała mnie z obiadkami do różnych staruszków i staruszek. Moja mama Władysława Bieniewska prowadziła własną politykę społeczną. Przeżywszy głód i biedę w czasie wojny miała wewnętrzną potrzebę pomagania i dzielenia się ze wszystkimi, którzy wg jej oceny potrzebowali wsparcia. I tak poznałem państwa Czerskich i panią Wojnikonis, u której pobierałem dodatkowe nauki z języka angielskiego”.
Andrzej Bieniewski
„Właścicielka jeździła nim na oklep, ale także zaprzęgała go do małego transportowego wózka. Pani Dea przygarniała i leczyła chore ptaki i inne zwierzaki, a jeden wyleczony pacjent – kawka zwana Kubusiem z wdzięcznością siadywała jej na ramieniu przyprowadzając stado swoich znajomych dzikich kawek”.
Andrzej Bieniewski
„Pani Dea [Dyoskora] Wojnikonis była dla mnie osobą z innego świata. Miała osiołka Uno, który zresztą był atrakcją dla całej sulejóweckiej dzieciarni. Mieszkali w domu na rogu Dworcowej i Szkolnej. Osiołek reagował tylko na komendy francuskie, ponieważ pochodził z Algierii Francuskiej. Prawdopodobnie był darem z UNRRA”.
Andrzej Bieniewski
„Nie miał takich wygód jak dziś. Centralnego ogrzewania nie było. Nie było hydroforu. Nie było i tych innych historii. Takie były czasy i być może takie były wymogi. Nie można było sobie na nic innego pozwolić”.
Marek Pasiński
„Moja mama przed wojną jeździła na kolonie i z rodzicami nad morze, na Hel. Mieszkała w wagonie takim kolejowym, pulmanie, który był podstawiany na zwrotnicy. Żyli na dobrym poziomie jak na czasy przedwojenne. Niczego im nie brakowało”.
Marek Pasiński
„Kiedy wkroczyło wojsko rosyjskie, to był horror. Babci przypomniały się lata, kiedy była tam sama i przeżyła rewolucję. Wszystkie panny były pochowane. Moja mama też była ukryta za ścianą. Ten dom chyba jeszcze stoi. Jak się idzie ulicą Świętochowskiego. Drewniany. Mamy koleżanka i mama były tam ukryte, bo wszystko, co się ruszało, było ruskich. Babcia opowiadała, że jak wpadali na podwórko to byli to zagłodzeni ludzie. Oni jedli wszystko, co było. Brali to, co latało i chodziło. Więc to, co cenne, babcia, chowała. Koza się jedna ostała. Kury wszystkie poszły”.
Barbara Pasińska-Kruk
„To było jedno wielkie torfowisko z sitowiem, ze stawem takim malutkim, gdzie miejscowe dzieciaki też miały używanie. W stawie uczyliśmy się pływać, chociaż wody tam było nawet nie po pas. Ale za to kijanki, żaby czyli wszystko, co dzieci najbardziej interesuje było. Dzisiaj to sitowie zostało na zdjęciach”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Był duży problem ze zrobieniem ulicy. Na łące pasły się krowy. Jak już ktoś koniecznie chciał przejechać, to przejeżdżał wozem drabiniastym i to jeszcze wjeżdżając na ścieżkę, po której ludzie chodzili – przynajmniej jednym kołem, bo inaczej nie mógł by przejechać”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Był problem z telefonami w Sulejówku. Na poczcie była budka. Zamawiało się rozmowę. Podchodziło się do okienka i mówiło „Proszę o połączenie mnie z Warszawą numer taki i taki czy z Lublinem numer taki i taki.” Pani wówczas próbowała inicjować połączenie. Miała taką małą centralkę. Wkładała kabelek w otwór i zapraszała do kabiny. Oczywiście nie mieliśmy w domu telefonu. Moja mama chyba dwadzieścia parę lat usiłowała zdobyć, ale za każdym razem dostawaliśmy identyczne pismo: „Niestety nie ma warunków technicznych, żeby założyć u Państwa telefon.” Dopiero w 1989 r”.
Aneta Sapilak
„W Sulejówku mieliśmy starą centralę, która była bardzo archaiczna. Miałam już telefon w domu [to był rok 1989], ale żeby się połączyć musiałam podnieść słuchawkę, słyszałam takie: bzz, bzz. Oznaczało to, że jest łączność z centralą, tylko pani obsługująca musi zobaczyć światełko pulsujące, że ja się z tego numeru dobijam. Wówczas się odzywała: „Słucham?”. Ja: „Poproszę linię do Warszawy”. Pani wciskała guziczek i była linia. Dopiero w 1991 r. zbudowano taką centralę, że już można było się normalnie łączyć”.
Aneta Sapilak
„W latach 50. mój ojciec pracował w warszawskich zakładach telewizyjnych. Był odpowiedzialny za uruchomienie pierwszego telewizora marki Wisła. W 1957 r. w styczniu dostał w nagrodę. Telewizor. Miał wybity numer 14. To był jeden z pierwszych telewizorów w Miłośnie. Mieszkaliśmy w starym budynku. Nie było wtedy żadnych anten, a ja miałem narty, które dostałem od swojego ojca chrzestnego. Do nich były dwa kijki dołączone i ojciec z nich zrobił antenę. Pamiętam jakie tabuny dzieci przychodziły wówczas do nas do domu. Na półgodziny przed rozpoczęciem się transmisji telewizyjnej wszyscy siadali w pokoju dużym i mama włączała telewizor i przez półgodziny wszyscy się gapili w obraz kontrolny. Później się zaczynał program o godzinie 17.00. Trwał gdzieś do 22.00. We wtorek w ogóle nie było programu. Była przerwa techniczna. Później to znikło po półtora roku. Także ten telewizor Wisła służył nam do 1970 r”
Marek Pasiński
„Tutaj różnie nawet było nawet z wodą. Mama śmiała się, że mnie kąpała nawet w śniegu, który trzeba było rozpuścić i podgrzać. Może dlatego nie choruję”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Nie chodziłam do przedszkola. Ze względu na dyżury nocne, mama miała nianię. Rodzina starała się być samowystarczalna. Z moim bratem Janem jako dzieci hodowaliśmy multum królików. Wszystkie dzieci okolicy zajmowały się hodowaniem i karmieniem. Każdy sekret, gdzie najlepszy mlecz rósł i gdzie można dostać dobrą kapustę, to była rzecz, którą się wymieniano”.
Elżbieta Puczniewska-Pyszyńska
„Był cudownie obmyślany. Dom bardzo dobrze wyposażony. Oprócz tego wielki ogród przystosowany, żeby starzy ludzie mogli hodować warzywa. Mieli krowę. Mieli kury. Oni byli samowystarczalni”.
Barbara Jaździk
„W owym czasie chodziły wyłącznie pociągi parowe, bo po wojnie sieć trakcyjna była zerwana, a nawet jak była, to nie było taboru kolejowego elektrycznego. Opóźnienia pociągów i te marznięcia na peronie pośród tego wiatru strasznego i przejmującego zimna dawały się we znaki”.
Jerzy Madej
„Jak te szwedzkie wagony zakupiono, to jak do raju się wchodziło. To taka radocha, uciecha była. Jedziemy do Warszawy! Koniec lat 50”.
Jerzy Mizikowski
„Nie było kina. O ile wiem przed wojną dosyć mimo takiej małej liczby mieszkańców było rozwinięte życie kulturalne, społeczne, bo było mnóstwo stowarzyszeń. Ludzie się jednak starali wykazywać jakąś aktywnością. To było bardzo fajne, co niestety zaniknęło po wojnie”.
Elżbieta Krzak
„To było w 1959 r. W listopadzie zwolnił się etat i wynajęłam sobie mieszkanie prywatne. Płaciłam 200 zł., a zarabiałam 600 i jeszcze opał trzeba było kupić. Mieszkałam niedaleko. Dwa lata później dostałam socjalne mieszkanie u pani Grabskiej, które było do remontu. Ponieważ nie miałam pieniędzy pani Grabska założyła pieniądze, a ja spłacałam miesięcznie. Do czynszu dokładałam ratę”.
Anna Kuczera
„To były bardzo ciepłe osoby, ale jakoś tak nie przygotowane do życia. Wykształcone, ale mało zaradne życiowo. Przyzwyczajone były chyba do służby. Nie radziły sobie z takimi podstawowymi, codziennymi czynnościami. Wykształcenie miały dobre. Nie udzielały się tutaj społecznie. Nie uczestniczyły w życiu społecznym środowiska. Były raczej na uboczu. Stanisława była chyba wykładowcą na KUL- u, a Hanna zajęła się rzeźbą figurek sakralnych. Ten krzyż w kościele na głównym ołtarzu u nas właśnie jest jej rzeźbą. Były skromne, żyły ubogo. To były samotne panie”.
Anna Kuczera
„Stanisława miała wychowanicę. Ona tutaj mieszkała. Już nie żyje. Jej mąż tylko tutaj mieszka. Hania miała opiekunkę Ukrainkę, która opiekowała się nią i panią ze szkoły, która prowadzi Izbę Pamięci Grabskich w Liceum”.
Anna Kuczera
„Potem już było zaniedbane. Taki element dokwaterowali, który nie płacił ani czynszu, ani za prąd. To później odłączyli media. Pewnego razu żeśmy o mało się nie spalili. Czad, dym nas obudził. To się nie da opisać. Kurier Warszawski przyjeżdżał, jak już się wyprowadziłam, na szczęście”.
Anna Kuczera
„Nie było tam zaplecza kawiarnianego, bo kasyno oficerskie mieli w lesie w Willi tzw. Konsula. Załoga tej szkoły wywiadu miała tutaj kasyno na miejscu, a żołnierze, wartownicy mieli kantynę po drugiej stronie szosy. Dlatego wysiedlili Moraczewskich, żeby mieć tam klub na bazie tego księgozbioru i tych pamiątek. Pasowało im, żeby tam cywilów nie było”.
Janusz Dowjat
„Panią Moraczewską pamiętam jak miejsce w przestrzeni. Kompletnie żadnej postaci. Przychodziła. Musiała być u nas w domu, ale nasz dom był domem otwartym. Dużo ludzi się kręciło, bo moja babcia była towarzyska. Kojarzy mi się chusta. Ale to wszystko nic więcej. Jakaś chusta. Musiałem mieć cztery, pięć lat. To zamierzchłe czasy. Pani Moraczewska istnieje w mojej świadomości jako postać bez twarzy, bezosobowa, jako nazwisko, które u nas bywało”.
Lechosław Dowgiłłowicz-Nowicki
„Miałam dwie starsze siostry o dziesięć lat także to była duża różnica wieku. Jedna chodziła do szkoły z Bojarską i ciągle były sprawy z wypożyczaniem książek. Często ich nie miały. „Skąd weźmiemy książkę?” „Idźcie do Pani Moraczewskiej”. Państwo Moraczewscy mieli bardzo dużą bibliotekę i wielokrotnie, zarówno mojej siostrze jak i jej przyjaciółce Bojarskiej wypożyczali książki, jeśli były w bibliotece. One korzystały z tych książek. Stąd się u niej w domu przewijało nazwisko Moraczewskich. Ja nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę kto to jest jeszcze, ale nazwisko utkwiło mi w pamięci od bardzo młodych lat”.
Barbara Borodzik
„To było normalną rzeczą, że myśmy wszyscy sobie nawzajem pomagali. Byliśmy w stałych kontaktach, bo przecież jak się udało coś gdzieś na bazarze kupić to się człowiek dzielił. Kupił więcej fasoli to odpalił. Tak samo jakieś właśnie sprawy gospodarskie. Jakaś pomoc w czymś. Trzeba było załatwić kwaterę na Powązkach i jakoś to zorganizować. Pomagałem w tych sprawach”.
Andrzej Borodzik
„Chodziłam na lekcje do Zofii Moraczewskiej – żony pierwszego premiera Polski. Od tego się zaczęło, że jak tylko poszłam do szkoły, to babcia wysłała mnie na lekcje, bo byłam dzieckiem nieznośnym. Nie można było mnie utemperować. Uczyłam się prywatnie u nich i chodząc normalnie chodząc do szkoły. Ojciec znał panią Moraczewską i z rozmowy wiedział, że z nią mieszka jeszcze jej przyjaciółka, też nauczycielka, Maria Zając. Tam wylądowałam. Bardzo to sobie chwalę, dlatego, że to był dom w starym stylu, dom skromny, przestrzegający zachowania. Ja tam się czułam jakbym była prywatnie, jakbym była w przedwojennej pensji”.
Barbara Jaździk
„Nieraz widziałam Józefa Piłsudskiego jak wychodził. Jak się opędzał od tych ludzi, co go pilnowali. Żandarmi się chowali za drzewami jak on przechodził od dworca. A poza tym to zawsze była ciekawość. Ponieważ mieszkaliśmy blisko ulicy Paderewskiego, do której dochodziła posiadłość Piłsudskiego, biegałyśmy tam pod płot. Podglądałyśmy, co tam się dzieje. I nieraz słyszałam jak żona wołała: „Ziutku gdzie jesteś?” A od odpowiadał: „Sasanek szukam.” Takie wspomnienia do dziś zostały”.
Maria z d. Chytrowska Kowalska
„Po wojnie krążyły wieści, że tam było NKWD. O tyle to jest prawdopodobne, że myśmy wtedy mieszkały u pań Krasińskich, to było pomiędzy Grottgera a Moraczewskiego, taka krótka uliczka. Pamiętam, że było dwóch Rosjan. Mieli karabiny, prowadzili moją mamę. Ja biegłam za nimi. I ktoś mnie zatrzymał. Mama wtedy była przesłuchiwana przez NKWD”.
Maria Tyszel
„Rodzice wrócili do Polski w 1935 r. Nie było mieszkania. Warszawa była przeludniona potwornie. Kończył się kryzys ogólnoświatowy. Mieszkali u rodziców przy ul. Długiej 46 lub na ul. Miodowej 10 tzn. u dwóch dziadków. Jeden był lekarzem a drugi z babcią miał kawiarnię via a vis sądów i kościoła Kapucynów. Dla mnie trasa ul. Długa – ul. Miodowa to trasy mojego dzieciństwa”.
Marek Kwiatkowski
„Zostały plutony wartownicze, które w saloniku i w tych pomieszczeniach dworku porobiły prycze z chojaków sosnowych. Zainstalowali się na dzień i noc, ponieważ teren był cały czas patrolowany. Dworek i teren ożywał dopiero w sobotę. Soboty były pracujące, ale w sobotę pod wieczór przyjeżdżały dwa samochody. Na jednym samochodzie była aparatura polowa do wyświetlania filmów. Między sosnami rozpinali prześcieradło i rozpoczynały się seanse. Myśmy z chłopcami w krzakach się zaczajali i te filmy oglądaliśmy To były takie charakterystyczne filmy wojenne. Na drugim samochodzie były skrzynie z bimbrem. Zabawa była do niedzieli. W niedzielę to było likwidowane i znowu na cały tydzień chronione. Nikt tutejszy nie mógł się zbliżyć. Tak było do jesieni 1956 r”.
Janusz Dowjat
„W tym lasku obok, między ogrodzeniem dworku a obecnym pomnikiem były urządzane potańcówki. Były to tak zwane dechy. To był lasek rekreacyjny ogólnodostępny”.
Bogdan Stasiak
„Tu była Tancbuda. Tu się tańczyło. Taka muszla tu była i orkiestra. […] To były dechy właśnie na terenie Piłsudskiego. Była strzelnica. Z wiatrówek się strzelało i to w okresie tego czarnego socjalizmu, na przełomie lat 50. i 60. To było jedynie miejsce radosne, w którym moi rodzice się nie bali. […] Ludzie się naprawdę bawili. Sprzedawano wino na szklanki. Butelka wina kosztowało 12 złotych. Nie było żadnego mordobicia. Nie było żadnej milicji. Nie wiem skąd się brały te kapele, które tam grały, ale grały. Lepiej, gorzej ludzie się bawili. Wypijali po tej szklance, dwie szklanki i tańczyli w tej tancbudzie. To był taki oddech. Druga taka tancbuda była przy koszarach, przy blokach wojskowych”.
Lechosław Dowgiłłowicz-Nowicki
„Pamiętam dzień, kiedy siedziałem przy jakimś stoliczku przed sklepem w naszej kamienicy. Kilka osób przyszło. Jeden mówi: „Słuchajcie, Dziadek nie żyje!”. To było takie poruszenie”.
Marek Kwiatkowski
„Pamiętam pierwszą komunię, jedna z dziewczynek miała wpięte kwiatuszki kartofli i one były bardzo ładne”.
Anna Cwalinowa
„Syn mojej sąsiadki Piaseckiej miał konia i wóz. Rozwoził drzewo na opał. 25 lipca zatrzymał się koło Państwa Wilczków. Na koniu podjechał do niego Ukrainiec i chciał zabrać tego konia Panu Bolkowi. Pan Bolek złapał go przez pół i obydwaj wpadli do dołka tak nieszczęśliwie, że ten Ukrainiec jakoś wydobył się spod jego ciała, wyjął pistolet i zastrzelił pana Piaseckiego. Dosłownie na godzinę przed wejściem Rosjan zginął syn Pani Piaseckiej dokładnie w tym samym miejscu, w którym został zabity syn państwa Wilczków”.
Leszek Andrzej Rudnicki
„Był drewniany domek. Stara buda. Tam chleb przywozili zwykłą furmanką, co węgiel wozili. Plandeka była położona i na tę plandekę poukładany był chleb okrągły taki. Gorący jeszcze nieraz, bo tam ludzie czekali na chleb. Rzucali po dwa z tej furmanki. Zł 1,5 pół bochenka”.
Bogdan Stasiak
„Dom drewniany. Był pokój kuchnia, weranda. Później jeszcze pobudowali następny i jeszcze następny. Hodowali zwierzęta. Trzeba było z czegoś żyć. Hodowaliśmy kury i krowy”.
Henryk Szuba
„Idąc z Długiej do Sulejówka tu było dużo prac rolnych. Każdy kto mógł to sobie wypasał swoje zwierzę”.
Henryk Szuba
„Żużel dawali na kolei, trzeba było to zabierać. Wywoził ojciec. Potem były też prace społeczne”.
Henryk Szuba
„Rowerów nie było. Nasze rowery to była fajerka z popychaczką taką. Popychaczka była z drutów robiona. I to się jechało. Taka wataha dziesięciu chłopaków jechała na Cegielnię. Wielki rarytasem to było koło od roweru”.
Leszek Andrzej Rudnicki
„Na wiosnę 1939 r. była histeria jak gdyby zagrażało jakieś niebezpieczeństwo. Nawet takie absurdalne. Jak zakwitły drzewa wiśniowe to na liściach pokazały się takie zygzaki brązowe i zwróciłem na to uwagę. To trochę śmieszne, ale przewidywaliśmy, że spotka nas jakieś nieszczęście. No i rzeczywiście. W polityce pachniało tą wojną i społeczeństwo się przygotowywało”
Leszek Andrzej Rudnicki
„Podstawówkę kończyłem przy lampkach naftowych. Miałem kolegę, on tam dalej mieszkał. Chodził na jakieś kursy elektryczne i umiał światło zakładać. Przyszedł do nas i założył nam światło, bo już słup na ulicy był. Przyjechali z elektrowni i tylko nam podłączyli, bo on już wszystko zrobił. A wcześniej to było wszystko przy lampach naftowych w drewniakach”.
Piotr Rzepiński
„O naftę było trudno. Za okupacji ojciec parę baniek nafty zakupił i zakopał w ziemi. Mama potem wykopała. Myśmy lampki naftowe mieli. Ciemno było. Pamiętam, że było ciężko przy lampce naftowej”.
Piotr Rzepiński
„Myśmy tu dalej z matką mieszkali. Strasznie rozpaczała jak ojca zabrakło. Aż do momentu gdy dostała pracę w „Książce i Wiedzy” na Nowym Świecie i dostała mieszkanie na Chełmskiej 10. To był 1957 rok”.
Piotr Rzepiński
„To były takie czasy, że kto się zajmował rolnictwem, to było jego w zasadzie. Mimo, że tu tych sióstr było cztery, to właściwie miały tylko takie przydomowe. Ciotka obrabiała pole. To się tak zmieniło, bo się zabudowało”.
Barbara Szewczyk
„Szafa, która tutaj stoi u mnie, została. Ojciec powiedział: „Jak ty tu będziesz to, żeby nic stąd nie wyszło.” Mam szafę trzydrzwiową, przedwojenną, przestrzeloną odłamkami, bo dom był pobudowany przed wojną, ale nie było jeszcze okien. To było przestrzelone po tych szrapnelach i myśmy wstawili tam lustro. Piękna szafa jest. Nie pozbyłabym się, bo tyle się mieści w tę w szafę co w żadną inną. To wszystko jest ponad stuletnie”.
Barbara Szewczyk
„Była lodziarnia znana w okolicy. To prywatnie miał Baliszewski. Bardzo dobre lody. Takie rzeczywiście z prawdziwego zdarzenia. Później już za moich czasów jak ja tu przyjeżdżałam, to moje dzieci tu chodziły na lody i ciastka. Długo, długo tu była cukiernia. Właściwie do śmierci właścicieli”.
Barbara Szewczyk
„Mieliśmy radio na słuchawki. Niemcy weszli i rewizję robili, a przy wejściu do pokoju w gazecie zapakowane wisiało radio. Oni nie spostrzegli tego. To radio słuchawkowe myśmy uruchomili po wojnie i słuchaliśmy radia. To było radio Ojca”.
Piotr Rzepiński
„Mieliśmy trochę wapna. Jak wojna wybuchła, to je zadołowali, bo wapno im dłużej w ziemi leży tym jest lepsze. Trochę tego wapna nam ukradli. W piwnicy była cała armatura, rury, wanny, umywalki, stoliki, blaty do kuchni. I wszystko też ukradli. Z tej starej przedwojennej dostawy został jeden jedyny piecyk z Koszykowej, który stał w piwnicy przez całą okupację. Całą resztę trzeba było kupić. Bardzo ciężko było coś tu zrobić”.
Barbara Jaździk
„Mieszkało małżeństwo. On był przedwojennym lotnikiem. Mieli dwóch synów. Bardzo inteligentni ludzie. Mieli narożne mieszkanie. To była sensacja w Sulejówku, bo tam były dwa okna, a oni przywieźli zasłony, które się widzi na starych filmach w pałacach. Takie jedwabne, ciężkie. Jak oni się nazywali? Mieli niemieckie nazwisko. Ona wojnę przeżyła w Zakopanem. On dopiero wrócił z niewoli. Niezadługo mieszkali, bo pokój był niezbyt duży, maleńka kuchenka, ubikacja – a tu cztery dorosłe osoby”.
Barbara Jaździk
„Po drugiej stronie mieszkał Szymański. To było małe mieszkanko zostawione, że jak babcia przyjedzie z Warszawy w sobotę, niedzielę, żeby mogła się tam zatrzymać. Ale kwaterunek babci to zabrał. I wsadzili jakiegoś ubeka z żoną. Miał na imię Aleksander. Oni byli bardzo sympatyczni. Miał fajną, młodą żonę. Oni byli krótko i po nich był Szymański. Szymański proszę pana miał żonę Żydówkę, Rachelę. Byli bogaci, bo gdzieś chyba w dyplomacji jej szwagier pracował i przyjeżdżali tutaj samochodem ich odwiedzać. Później się przeprowadzili, [bo chcieli mieć dzieci] do tego domu, co teraz jest biblioteka. I chyba mieli ze czworo dzieci”.
Barbara Jaździk
„Później w tym mieszkanku mieszkała Ramowa, co miała ten prywatny sklep. Córka się wybudowała i ona nie chciała z matką. Mieszkała u mnie, co też było według tamtego prawa bezprawnie, bo jeżeli pan dostawał jakieś inne [mieszkanie] to musiał pan się z całością [rodziną] wyprowadzić. Ale zrobili szacher macher gdzieś tutaj, w Urzędzie Miasta i Ramowa u mnie wylądowała”.
Barbara Jaździk
„Mieszkali też Zimińscy. Młode małżeństwo i jej siostra. Siostra była upośledzona. Gotowała, sprzątała. Także oni wszyscy mogli normalnie pracować, bo w domu wychuchane, wydmuchane, ugotowane. Walusia. Walentyna. Nawet mi się do pamiętnika dziecięcego wpisała”.
Barbara Jaździk
„Później mieszkali obok, w pokoju z kuchnią, Gucwelerowie. To było małżeństwo. Oni się po wojnie gdzieś na zachodzie poznali. To była Wisia. On… nie pamiętam jak miał na imię. Andrzej, czy coś? Miał brata Stefana, który proszę pana poznał jakąś bardzo ładną dziewczynę z Krakowa i dopóki go nie zabrali, to oni w tym pokoju mieszkali. Mojego ojca poprosili na świadka do ślubu. Tutaj cywilny ślub w Sulejówku brali. Ojciec ich lubił. Myśmy się gościli nawzajem. Oni do nas przychodzili”.
Barbara Jaździk
„Po nich mieszkał Malicki. Malarz pejzażysta. Miał niesamowitą rotację dam. Ale to były ładne babki. Inteligentne. W końcu się ożenił z babką, która była kierowniczką sklepu kosmetycznego róg Poznańskiej i Alej Jerozolimskich. To było bardzo dobre małżeństwo. Ona miała mieszkanie w Warszawie i pracowała cały tydzień, więc przyjeżdżała wieczorem w sobotę a w niedzielę wieczorem, albo w poniedziałek rano wyjeżdżała. Małżeństwo doskonałe!””
Barbara Jaździk
„Później była Sołtysikowa, a potem tam, gdzie Zimińscy, Malesowie. Tutaj podzielono mieszkanie na dwa: mieszkała sekretarka ze szkoły i nauczycielka. Ta sekretarka miała jeszcze matkę. Jakoś tam podzielili, bo jeden pokój był większy drugi mniejszy a tu trzy osoby”.
Barbara Jaździk
„To mieszkanie na pierwszym piętrze to ziemianin spod Sandomierza, Targowski, który przed wojną był chyba konsulem w Szwajcarii. Przyjechał z fortepianem, z gosposią, z żoną, z teściową i z synem proszę pana”.
Barbara Jaździk
„W pokoju zmieścił się fortepian. Z tego majątku mieli jeszcze zapasy ziemiańskie np. taką wielką szynkę z kością wystającą, która musi w chłodzie powisieć. Tylko po wojnie było strasznie dużo myszy i one jej wrąbały”.
Barbara Jaździk
„Tu mieszkała jeszcze teściowa Skibniewskiej, która była Marszałkiem Sejmu – słynna architekt. Przyjechali z gosposią Szymańską ze wsi, skąd tylko niektóre rzeczy mogli zabrać”.
Barbara Jaździk
„Mój dziadek przed wojną miał majątek w Baranowiczach na Ukrainie. Tam, jak to człowiek zamożny – polował. Mamy na klatce schodowej poroża i głuszca wypchanego. Kiedyś w szkole podstawowej zacząłem opowiadać kolegom, że mój dziadek to ma do tej pory dubeltówkę. Za dwa dni zjawili się panowie i zaczęli maglować mojego dziadka, gdzie jest ta dubeltówka. Mieli dużo przykrości z powodu głupoty małego chłopaka”.
Bogdan Piątkowski
„Słuchało się radia Wolna Europa, czy Głos Ameryki. Po cichu. Trzeba było uważać, co, gdzie, jak”.
Bogdan Piątkowski
„Po wojnie dziadek zatrzymał się u kolegi, który miał dużą pracownię. To była Wiejska 19. Ciocia zamieszkała z nimi i im gotowała. Jak wróciła z Niemiec kuzynka Jadwiga to też zamieszkała”.
Wanda Łabędź
„Rosjanie zakwaterowali się. Kuchnie nam zabrali. To byli zwykli żołnierze raczej. Wtedy były duże mrozy. Rosjanki ze studni wodę nalały i tam się przy tej studni myły. Rozbierały się w zimę. One były tak zahartowane. Później dwa pokoje nam zabrali. Na szczęście dobrze wszyscy po rosyjsku mówili. Majorzy parę miesięcy mieszkali. Cały czas ich prawie nie było, a później pożegnali się i powiedzieli, że idą na front”.
Wanda Łabędź
„Wszyscy wierzyli, że będzie trzecia wojna. Przyjdzie Anders. Więc moja babcia robiła zapasy na Koszykowej. Przywiozła wielką przyzwoitą skrzynię z oheblowanego drewna z kaszą, mąką, cukrem, do Sulejówka na strych. W to wszystko włożyła dyplomy mojego ojca i maturę ciotki. Myszy zjadły to wszystko”.
Barbara Jaździk
„Dom już jako czynszówka był budowany pod wynajem, że babcia na starość będzie miała z czego żyć”.
Barbara Jaździk
„Po tych zrzutach u nas na strychu został pojemnik czarno emaliowany, zasuwany i linki ze spadochronu. Ten pojemnik nie wiem kto i kiedy wziął. Na tych linkach bardzo długo wieszaliśmy bieliznę”.
Barbara Jaździk
„W niedzielę jak przyjeżdżał pociąg z Warszawy – gdzieś około południa, to wysiadała chmara ludzi do swoich rodzin i znajomych z Sulejówka. Do późnego wieczora, w każdym ogrodzie albo śpiewano, albo jakiś patefon był nakręcony. Ludzie się wtedy zaraz po wojnie, w późnych latach 40. i wczesnych 50. dużo chcieli bawić. Każdemu coś brakowało, ale naprawdę ludzie byli dla siebie serdeczni. Wszyscy się cieszyli, że przeżyli wojnę. Dzisiaj w Sulejówku pustka. Domy pobudowali sobie ludzie, ale jakoś nie widać, żeby z tego jakaś wielka radość była”.
Barbara Jaździk
„Ojciec wynajął mieszkania normalnie, tak jak się w kamienicy wynajmowało. Przyszło z Urzędu Miasta, że dom należy do kwaterunku. Każdy z lokatorów dostał nakaz kwaterunkowy i płacił grosze. Według ustawy właściciel domu miał prawo powiedzieć, że ta rodzina mu się nie podoba tylko inna, ale tego nigdy nie praktykowano”.
Barbara Jaździk
„Tuż przed wojną zaczęli zakładać światło, ale myśmy nie mieli wtedy światła. Ulica były ciemne. Nie było pociągów elektrycznych. Dopiero później. Tutaj była taka rozrządnia. Masę szyn naprzeciwko naszego domu i często te elektryczne pociągi tu stawały”.
Wanda Łabędź
„Było radio takie na akumulator. Takie wysokie i były takie słuchawki jeszcze, że można było odjąć jedną. Jedna osoba mogła słuchać, a drugą słuchawkę mogła słuchać druga osoba. To myśmy mieli i na tym się słuchało. Telewizory to dopiero po wojnie były”.
Wanda Łabędź
„Po raz pierwszy pojechałam na kolonie przed samą wojną. To była głucha, zabita deskami wieś. Okropnie trafiłam. Kolonia wynajęła budynek szkolny, gdzie były tylko cztery klasy. Wokoło było las, przez który myśmy nad Niemnem chodzili. To już był sierpień”.
Wanda Łabędź
„Wiecznie się o wojnie mówiło. Od granicy rosyjskiej byliśmy tylko 30 kilometrów. Jak pojechaliśmy na stację to mówili, że cały dzień pociągów nie było w stronę zachodnią, tylko we wschodnią jedzie wojsko. To był dwudziesty dziewiąty sierpnia. W nocy było chłodno. Zmarzłam, bo walizki mieliśmy na furze, więc nie chcieliśmy ich już otwierać, żeby ciepło się ubrać. Ze dwie trzy godziny czekaliśmy na tej stacji na pociąg”.
Wanda Łabędź
„Jak wojna wybuchła to nie było węgla i babcia z ciocią się do naszego mieszkania sprowadzili, żeby zaoszczędzić. Dziadek mógł tam malować w tym pokoju”.
Wanda Łabędź
„Ciotki miały taką masywną piwnicę przy domu. Betonowa piwnica z małym przedsionkiem. Jak tutaj bombardowali to myśmy uciekali do piwnicy, a do nas na podwórko i do ogrodu leciały odłamki”.
Wanda Łabędź
„Niemcy szli tutaj ulicą Bema. Spalili dom, gdzie była poczta, i dalej szli. Nasz kąt ocalał. Myśmy wtedy siedzieli u ciotki w piwnicy. Jak już upłynęło parę godzin dziadek Bukowski wyszedł i zobaczył, co się dzieje. Wtedy myśmy wrócili do domu i zaczęło się porządkować”.
Wanda Łabędź
„Babcia przed wojną wynajmowała [pole]. Dzierżawca miał tam zboże i tu gdzie teraz las to kartofle sadził i krowy pasł. W zamian za to dawał nam kartofle, mleko”.
Wanda Łabędź
„To był malutki domek 39 metrów. Wynajęłam jak chciałam mamę sprowadzić. Znajomi cioci Geni z Długiej Szlacheckiej uprosili tego pana, bo był samotny, żeby mnie przyjął na mieszkanie. To był inwalida”.
Jadwiga Pieńkowska
„Miałam 12 metrowy pokoiczek. Sprowadziłam swoją mamę. Wyszłam za mąż. Urodził nam się synek i gospodarz odstąpił nam wtedy kuchnię. Jego złożyła choroba i zmarł”.
Jadwiga Pieńkowska
„Światła nie było. Ulice nie były oświetlone. Nie było chodników. Nie było asfaltów”.
Jadwiga Pieńkowska
„Słuchało się radia „Wolna Europa” przy zasłoniętych zasłonach w oknach. Nie potrafię określić ludzi, sąsiedzkie spotkania były częste. Przychodziła kobita i przynosiła sery, czy mleko. Przychodziły jakieś takie przyjaciółki mojej babci, ale nie potrafię ich spersonalizować”.
Lechosław Dowgiłłowicz-Nowicki
„Moja matka i jej brat to było bliskie sąsiedztwo. Babcia Krzewińska miała mnóstwo pamiątek po Piłsudskim. Żyła w bliskim kontakcie z panią tego domku. I ona o Piłsudskim mówiła. To, co ja odebrałem, to od babci Krzewińskiej. Brakuje mi przekazu od ojca w tym wszystkim. Bo przekaz po kądzieli jest przekazem sąsiedzkim”.
Lechosław Dowgiłłowicz-Nowicki
„Ukradziono górę tapczanu. Zostało tylko drewno. Z maszyny do szycia główkę, a z kredensu zapasy, bo rodzice mieli w takich aluminiowych pojemnikach kaszę, ryż, mąkę i jakieś artykuły spożywcze. Resztka jeszcze jakaś została. Wytrzepali to. Książki porozrywali. W kuchni była wysokości szafy cała góra śmieci”.
Maria Tyszel
„Mama nie miała dochodów. Zajmowała się szyciem. Nie miała maszyny. Szyła ręcznie. Pewnego dnia zostawiła już gotową koszulę na poręczy, bo miał być targ. Nie minęło pięć, dziesięć minut i już to zniknęło. Już ktoś zdążył ukraść”.
Maria Tyszel
„U nas, u pań Krasińskich był oficer rosyjski. Zupełnie przyzwoity, bo pozwolił nam w kuchni mieszkać. Chciał okazać dobre serce. Poczęstował mnie z mlekiem z cukrem. Gdybym była dorosła to bym zrozumiała, co on chce. To było paskudztwo. Zemściłam się. Mama utarła chrzan to mu dałam chrzan do powąchania”.
Maria Tyszel
„Poszukali mieszkania. Mały pokoik tu. Przeprowadziłam się z Halinowa i sprowadziłam mamę do siebie. Przerwałam szkołę i zaczęłam pracować w ZUSie przy analizie wypadków. Później musiałam zrobić maturę”.
Jadwiga Pieńkowska
„Działy się tu różne rzeczy, bo dom przyciągał uwagę tych osiadłych na jakiś czas żołnierzy, co szukali samogonu. To była właściwie główna waluta. Można było za to wszystko kupić. Czołg można było za to kupić. W Sulejówku były dwa duże, wojskowe szpitale. W Helinie i w szkole. Stamtąd wieczorem ci lżej poszkodowani przychodzili i sprzedawali, co się dało. Szlafroki i prześcieradła można było kupić. Ja miałem koszulę z prześcieradła albo kurtkę jakąś, bo się z tego szyło”.
Andrzej Sawelski
„Nie było kanalizacji tylko tzw. sławojki. Każdy miał swoją. I jak o nią dbał, to miał czysto. Każdy miał także swoją komórkę z piwnicą – w oddzielnym budynku. Tam była pralnia”.
Andrzej Sawelski
„Każdy dom miał swoje szambo. Nasz dom był duży. Przyjeżdżał taki jegomość z wiadrem i wybierał. Śmierdziało wtedy okropnie. Ale mieliśmy u Elgasa wodę. Był hydrofor i woda była doprowadzona do kuchni. Tylko w kuchni był kran i zlew, z którego można było wylać ścieki. Bardzo nieliczne domy w Sulejówku miały kanalizację”.
Andrzej Sawelski
„Kolejny dom był Pana Woźnicy. Pan Woźnica był naprawiał konewki, wszystko, co się zepsuło. Można było iść do niego i garnek z aluminium zlutować i przybić nit. To było na rogu od ul. Puławskiego i Dąbrowskiego”.
Andrzej Sawelski
„Tam było piętro. Takie poddasze. I tam zamieszkała grupa. Jeden z nich zabił handlarkę wódką. Ale był na tyle głupi, że jej nie obrabował, bo ona spała na pieniądzach co się później okazało”.
Andrzej Sawelski
„Było sporo osób, które napłynęły, ale potem poodpływały”.
Andrzej Sawelski
„U nas w domu był kawałek podchorążówki. Odbywały szkolenia u nas w mieszkaniu. Jegomość, o którym mówię, był chyba funkcjonariuszem UB. Ojciec był wielokrotnie przesłuchiwany. Ten jegomość coś wiedział, ale nie wszystko. Był przekonany, że ojciec był oficerem AK. Nie był. Ojciec był po prostu wykładowcą. Wykładał topografię”.
Andrzej Sawelski
„Miałem bardzo uroczystą komunię w domu Bujniaków. Ja nikogo nie znałem na tej uroczystości, bo tam nawet mojej rodziny nie było. Gdyby Niemcy wkroczyli to by aresztowali połowę warszawskiego dowództwa, bo to było nadanie stopni po tej szkółce akowskiej. Byli tam tacy ludzie”.
Andrzej Sawelski
„Zanim ktoś wybudował dom, to najpierw budował domek gospodarczy, żeby nie płacić i nie mieszkać u kogoś oraz dopilnować tego, co na placu się robiło”.
Irena Galińska
„Później jak siostry musiały dojeżdżać pociągiem, to już zrobiło się za dużo. Stąd w 1935 r. ojciec wyszukał mieszkanie w Warszawie i przeprowadziliśmy się na Narbutta. Tam mieszkaliśmy do powstania”.
Maria z d. Chytrowska Kowalska
„Pamiętam ich w naszym ogrodzie. Graliśmy w siatkówkę, bo mieliśmy plac do siatkówki. I młodzi Niemcy z nami chcieli zagrać. My mówimy dobrze, ale Polska – Niemcy. Myśmy były zgrane i ograłyśmy ich. Zaczęliśmy krzyczeć: Deutschland Kaput. Nic nam nie zrobili”.
Maria z d. Chytrowska Kowalska
„Jak jest przejazd dalszy – to dalej po prawej stronie był ładny murowany domek z bardzo ładnym ogrodem. Tam zamieszkałyśmy z mamą. Z tym że ci państwo, którzy nam go wynajęli, zostawili babcię, żeby się nią opiekować, dwa psy i koty. W tym domu mieszkałyśmy przez dłuższy czas. Przeszło rok”.
Maria z d. Chytrowska Kowalska
„W Warszawie jak wychodziłam na spacer – to z babcią za rękę. Nie mogłam pobiegać sobie swobodnie. Natomiast tam wychodziłam, biegałam po okolicy i chodziłam, gdzie chciałam. Mama zorientowała się, że mam dobrą orientację i zawsze wracam. W związku z tym nie było problemów”.
Barbara Borodzik
„Mama musiała jakoś dom i nas utrzymać w ryzach. Mogły być pocerowane bluzki, ale zawsze musiały być czyste. W związku z tym kiedyś tam pranie robiła. Stała balia i przy niej była wyżymaczka. Taka ta normalna kręcona, jak to były te wyżymaczki. Pan pułkownik przyszedł już wieczorem, kiedy mama stała i pranie kończyła. Zatrzymał się i przyglądał się tej wyżymaczce. „A to co?” „Pan pułkownik nie wie? No wyżymaczka do prania” „No ale jak?” No to mama wzięła ten kawałek, który prała, i przepuściła. On tak stoi, stoi i mówi: „A to maszyna…” A moja mama, która szybciej mówiła niż pomyślała od razu mu odpaliła: „A to co u Was takich nie ma?” Pan pułkownik od razu zaskoczył: „O nie, u nas też jest. Tylko piękniejsza!” „Tak, tak. U was banany na sosnach rosną.” Słyszał to ordynans, który był takim trochę Polakiem, bo dobrze po polsku mówił. Jak pułkownik poszedł sobie do pokoju, przyszedł do mamy i powiedział, żeby tak nie mówić, bo pułkownik jeszcze na białe niedźwiedzie wywiezie”.
Barbara Borodzik
„Miałam dwie siostry – o 10 lat starsze. Także to była duża różnica wieku. Jedna chodziła do szkoły z Bojarską i ciągle były problemy z wypożyczaniem książek. Często nie miały potrzebnych książek. Zawsze było: „A tej książki nie możemy przeczytać. Skąd weźmiemy tę książkę?” „Idźcie do Pani Moraczewskiej”. Państwo Moraczewscy mieli bardzo dużą bibliotekę i rzeczywiście wielokrotnie, zarówno mojej siostrze jak i tej jej przyjaciółce Bojarskiej wypożyczali książki, jeśli były w bibliotece. Stąd się u mnie w domu przewijało nazwisko Moraczewskich. Chociaż nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę kto to jest, to nazwisko utkwiło mi w pamięci od bardzo młodych lat”.
Barbara Borodzik
„Moja mama nazywała się Jadwiga z domu Bykowska. Ojciec Wincenty Chytrowski. Ojciec pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Był urzędnikiem. Radcą. Do samej wojny pracował w ministerstwie. A mama nie pracowała, bo mając szóstkę dzieci to była po prostu w domu. Mieliśmy tam od czasu do czasu jakąś pomoc. Znaczy mama miała pomoc do wychowywania, gotowania czy sprzątania. Ale tak głównie mama nas wychowywała”.
Maria z d. Chytrowska Kowalska
„Wszystkie lekcje odrabiałem przy kopijce. To był słoik wielkości tej szklanki przewiercony i tam był ze sznurowadła spleciony knotek i jak się nalało nafty, to ta kopijka świeciła. I na stołeczku małym, przy tej kopijce mogłem odrabiać lekcje”.
Jerzy Madej
„[Sierpień 1944] Tutaj była taka piwniczka podziemna, w której żeśmy przechowywali owoce i warzywa. Nie było lodówek w owym czasie. Myśmy mieli taką piwniczkę. To było pewne podwyższenie i żadne domy, żadne drzewa nie zasłaniały. Widać było łunę nad Warszawą. Te czasy utkwiły mi szczególnie, bo były związane z wydarzeniami technicznymi. Kiedy tam była łuna, to tu po drugiej stronie ulicy Solskiego stały katiusze i strzelały nad Warszawę. Jak były katiusze, to było wojsko. Wtedy już był cały ten dramat wojenny”.
Jerzy Madej
„Była radiofonizacja kraju. Wszyscy mieliśmy szczekaczki i głośniki, które nadawały jeden program reżimowy: „Widno było przy kominie, widno było przy mej dziewczynie, gdy czyta, gdy szyje, gdy przędzie.” Była taka piosenka. Sączyła się tak jak początkowe popisy spikerów”.
Jerzy Madej
„W tym czasie była akcja ze stonką ziemniaczaną, która rzekomo była przez Szwedów tutaj podrzuconą do kraju komunistycznego, żeby zniszczyć cały ustrój. Była walka z tą stonką, którą pokazywano na lekcjach. Ją należało zbierać i przynosić do szkoły”.
Jerzy Madej
„Była też śmietanka cebulanka, o której słyszałem tylko ze szczekaczki. I to mi utkwiło, dlatego że to było związane z poziomem kultury spikerów. Otóż spiker dziwnie czytał ulotkę reżimową na temat stonki cebulanki. Raz wyrywało mu się, że to śmietanka cebulanka i jako taki kajtek miałem wielki ubaw właśnie z tych reżimowych pogadanek”.
Jerzy Madej
„Tu nie było opcji kupienia większości rzeczy do życia. Była taka pani, nazywała się Racka przywoziła w bańkach mleko gdzieś tam z spod Mińska Mazowieckiego i dźwigała w bańkach mleko, po domach roznosiła. Zaopatrywała nas. To było jeszcze prawdziwe mleko, które się zsiadało”.
Jerzy Madej
„Matka dbała, żebyśmy mieli mleko, płatki i trochę śledzia. Pamiętam jaką frajdą było umoczyć kawałek chleba, posypać cukrem albo z tą marmoladą taką niemiecką. To pamiętam. Był problem ze zdobyciem mydła. Ale tu trudno zachować chronologię. To były strzępy”.
Jerzy Madej
„W czasie wojny jak wracałem ze szkoły to musiałem przede wszystkim rozpalić ogień. Jak rozpaliłem i się ubrudziłem, to trzeba było umyć ręce. Jak trzeba umyć ręce, to trzeba było przynieść wodę. Woda w mieszkaniu była w wiaderku, ale ono zamarzło i była warstwa lodu. Więc trzeba było duszą od żelazka stłuc ten lód, nabrać wody, umyć te ręce, ale już pod płytą ogieniek się palił. Już się zaczynało normalne życie. Takie rzeczy pamiętam związane z chłodem, mrozem, zimą, z dokuczliwością, ale też radością, bo jak się zjeżdżało z tej górki na sankach to była radość. Taka była młodość okupacyjna i szkolna”.
Jerzy Madej
„Silne więzi z tradycją Piłsudskiego były w rodzinie żywe. Jeszcze po wojnie przez jakich czas zachowało się kilka monet z wizerunkiem dziadka Piłsudskiego. Pamiętam, że one były srebrne. Także chociażby ten wizerunek przypominał. Natomiast w rozmowach oczywiście nie było okazji, bo byliśmy zaprzątnięci tą rzeczywistością siermiężną, walką o przeżycie codzienne”.
Jerzy Madej
„Sklepy były w domach. Tam, gdzie trumniarz miał swój warsztat potem był sklep Baliszewskiej i lodziarnia. Tego domu już nie ma. To było na ulicy Bema. Tam gdzie dziś jest kwiaciarnia. Śladu nie ma”.
Jerzy Madej
„Pociągi jeździły różnie, chociaż na początku trzymały się rozkładu jazdy. Były dosyć rzadko, ale na szczęście jeździły trzy składy. Czasami jeździł puste, a czasami to wejść do tego pociągu za bardzo nie można było. Zdarzały się też opóźnienia dosyć dramatyczne. Zimą stulecia, w 1978 r. mama wracała osiem godzin z Warszawy, ze Śródmieścia do Sulejówka”.
Wojciech Hyb
„Licealiści kupowali w sklepiku ćwiartkę chleba, słodycze [najczęściej dropsy] i oranżadę w butelkach z charakterystycznym kapslem. Powodzeniem cieszyła się też oranżada w proszku i oczywiście guma do żucia!
Panie sklepowe liczyły klientów „na piechotę”. Miały zeszyt w kratkę i ołówek. W latach 70. nawet kalkulatorów nie było. Pojawiły się dopiero w latach 80.
No i kolejki. Zawsze były kolejki!”
Aneta Sapilak
„Naprzeciwko liceum był mały, biały sklepik spożywczy. Jak na trudne czasy PRL całkiem nieźle zaopatrzony. Były też tam artykuły papiernicze; bloki, kredki, ołówki, krepiny, bibuły a nawet tornistry i worki na kapcie!
Mleko było przywożone w wielkich bańkach. Klienci przychodzili po nie ze swoimi małymi bańkami, które były dwu lub trzy litrowe. Pani wlewała mleko taką wielką, podłużną chochlą. Potem pojawiło się mleko w szklanych butelkach z kapslem srebrnym lub żółtym. Kapsel żółty oznaczał mleko tłuste a biały chude.
Młodzież bywała z sklepiku na każdej przerwie. Pani Celinka, która tam pracowała nazywała uczniów – Kałamarze. I uciszała ich, bo zawsze hałasowali!”
Aneta Sapilak
„Ojciec – wiadoma sprawa robił tzw. fuszerki. Z materiałów, które były na części zamienne do parowozów robili siekierki. Wynosili i sprzedawali. To był wtedy odruch patriotyczny, dziś to by było naganne”.
Elżbieta Krzak
„Pamiętam z dzieciństwa Dom Pań Wojnikonis. Był dla mnie – jako małej dziewczynki strasznym dworem. Bałam się mieszkającej tam starszej pani, która miała osiołka. Zapamiętałam ją jako staruszkę odzianą zawsze w to samo, zielone ubranie, które kojarzyło mi się w wojskowym mundurem”.
Aneta Sapilak
„Gdy moi rodzice postanowili zbudować dom w Sulejówku marzyli abym miała blisko do szkoły, ale tak się złożyło, że edukowałam się w Warszawie.
Liceum pozostało dla mnie jedynie bliskim sąsiadem. Chodziły tu natomiast moje opiekunki – Basia i Krysia, które u nas mieszkały. Dziewczyny odprowadzały mnie i odbierały z przedszkola w Milusinie. Pamiętam, że bardzo dużo młodzieży uczęszczało do tego liceum. Gdy szli do szkoły – to zajmowali całą ulicę! Sąsiedztwo było uciążliwe dwa razy do roku – gdy odbywały się całonocne bale studniówkowe i maturalne. Rzadziej zjazdy Absolwentów. W latach 90. natomiast młodzież, która nie miała gdzie się podziać i towarzysko udzielać obrała sobie wejście do liceum jako miejsce spotkań. Często bywało głośno”.
Aneta Sapilak
„Obok domu zrobiliśmy sobie schron. To była konstrukcja drewniana. Tam był dół i na nim pierze przeciwko odłamkom. Matka nocą szła do domu rozpalała w takim piecyku i ciastka piekła. Dawała dzieciakom. Potem jak jeszcze gorsze były ostrzały a tu niewiele było domów murowanych, to uciekaliśmy się schronić przed odłamkami, przed bombami, przed pociskami do domu Ciesielskich, bo był murowanych”.
Piotr Rzepiński
„W tej piwniczce siedziała cała rodzina z panem Dusznickim, kobiety i dzieci z sąsiedztwa, bo ta piwniczka była porządnie zrobiona. Budował ją ojciec. To było w czasie nalotów”.
Jerzy Madej