Przejdź do treści

okupacja

„W 1944 r. Rosjanie szli w kierunku Warszawy. (…) Nie do końca przeszli przez Sulejówek. Musieli się gdzieś zatrzymać. (…) Wójt zgodził się, żeby tutaj, bo zwolniło się mieszkanie [po Pączkach], zamieszkali oficerowie. (…) Stacjonowali tutaj (…) a wójt (…) pędził bimber na terenie tego domu do 1945 r”.

Marek Giedwidź

„Moja mama zbierała nie tylko róże zbierała, ale jako prawdziwa dama zbierała jeszcze kryształy i porcelanę. (…) Pamiętam z czasów okupacji przepiękny, olbrzymi kredens w pokoju stołowym, i ten kredens był cały zawalony wspaniałymi talerzami, czajnikami z porcelany, solniczkami. (…)To wszystko zostało zniszczone w czasie Powstania Warszawskiego. Śladu nie ma. Zresztą całe nasze mieszkanie i wszystko co w nim było, zostało zniszczone, a Sulejówek, nasza willa została okradziona. Także nic nam nie zostało”.

Andrzej Kotwicz-Gilewski

„W Sulejówku. Zapisano mnie do tej szkoły, która była po drugiej stronie torów, gdzieś w okolicach przystanku Sulejówek. No i kiedyś wracałem z tej szkoły do domu o mały włos nie wpadłem pod pociąg, bo jako dziecko po prostu zapomniałem popatrzeć w lewo, a pociąg się zbliżał od strony Miłosnej. Ja jak to dziecko, powiedziałem w domu. Jak mama się dowiedziała, że ja prawie pod pociągiem skończyłem życie, to już do tej szkoły więcej nie poszedłem. Natomiast w czasie okupacji byłem zaprowadzany przez Cesię, czyli naszą służącą na tajne komplety gdzieś do prywatnego mieszkania w Warszawie”.

Andrzej Kotwicz-Gilewski

„Po drugiej stronie ulicy Legionów mieszkały, mieszkało pięć pań z dziećmi. Te panie, to były córki Ligonia, słynnego Ligonia, który założył polskie radio w Katowicach i musiał uciekać przed Niemcami na Węgry. I na Węgrzech razem ze Sławikiem i ministrem Antallem zajmowali się ratowaniem Polaków i Żydów. (…) One uciekły z Katowic i właśnie się zatrzymały w Sulejówku. Jedna z nich była żoną brata generała Czumy, Wanda Czumowa z domu Ligoń. Miała syna, z którym ja się bawiłem w piasku, Stanisława Czumę. Był ten Stanisław nazywany przez nas wszystkich i przez mamę Wojtkiem, nie wiem dlaczego”.

Andrzej Kotwicz-Gilewski

„Była taka jedna historia, którą o mały włos nie przypłaciłem życiem. To było w maju przypuszczalnie. Po deszczu majowym na środku ulicy Matejki były olbrzymie kałuże, głębokie na pół metra mniej więcej, pełne błota. Był taki ciepły dzień. Wypuszczono mnie, w świeżo zacerowanych majtkach i koszulce na zewnątrz domu. Zobaczyłem tę wielką kałużę, strasznie się ucieszyłem, wlazłem do niej i zacząłem sobie robić czarne kalosze z tego błota. Stałem w błocie taki zadowolony jak hipopotam. (…) Naraz od strony Legionów zaczął jechać jakiś Niemiec, jakiś niższej rangi na rowerze. Chyba na jakieś spotkanie jechał, [bo] w eleganckim mundurze. (…) Wpadłem na pomysł, że wezmę to błoto, taką pecynę wielką i trafię tego Niemca. Co też zrobiłem z wielką satysfakcją. Ta pecyna trafiła go prosto w twarz. I dzięki Bogu, że w twarz. Ponieważ on miał zamazaną tym błotem całą gębę od czoła aż potąd. Ale ja się nie patrzyłem na niego specjalnie długo, tylko natychmiast zacząłem uciekać. Wtedy akurat u Państwa Jasnorzewskich, jak pamiętam, na dole mieszkali Państwo Piątkowie. Pani Piątkowa wyszła wieszać bieliznę na takich sznurkach i wszystko było otworzone na przestrzał. Wparowałem w to mieszkanie, przez kuchnię, schodki do ogrodu i w prawo, przez płot, do Pani Wójcickiej i [znów] przez płot tam, co zburzony budynek i przez następny płot i przez swój płot i do domu… Strasznie byłem z tego powodu zadowolony. A podobno, co się dowiedziałem od mamy, bo pani Piątkowa przyszła do mojej mamy i wszystko opowiedziała, że ten Niemiec otarł gębę z tego błota i z pistoletem leciał za mną, a już mnie tam dawno nie było. I prawie ją zabił. Ale ona powiedziała, że ona nic nie wie, nic nie widziała i ten Niemiec się ulotnił”.

Andrzej Kotwicz-Gilewski

„[W 1944 r.] słyszeliśmy kanonadę w Sulejówku. Ojciec chyba wtedy zatelefonował [i] powiedział, że powinniśmy pojechać do Warszawy. (…) Zamknęliśmy willę i poszliśmy na piechotę, bo już pociągi elektryczne nie jeździły. Tą szosą na Rembertów, przez Wolę Grzybowską, Wesołą, Rembertów, do pętli tramwajowej na Gocławku doszliśmy na piechotę. (…) Moja mama wpadła na genialny pomysł, to w cudzysłowie mówię, żeby w takie pudełko po ciastkach, niewielkie były jajka. To zapakowano, w papier owinięto, sznurkiem i kazano mi trzymać za ten sznurek i to nieść. Jak doniosłem do Gocławka, miałem przecięte do kości palce od tego sznurka. To dobrze pamiętam. Bo ja bardzo cierpiałem potem i w czasie Powstania miałem rany na palcach. Myśmy jakieś 3 czy 4 dni przed Powstaniem doszli do Warszawy. (…) do swojego mieszkania, na Leszno 73, gdzie byliśmy do 6 sierpnia rano, a mój ojciec, [który był] kapitanem AK, adiutantem dowódcy oddziału Zaremba-Piorun, [to] poszedł do niewoli z Poznańskiej 11, to około 10-11”.

Andrzej Kotwicz-Gilewski